Sporo emocji wzbudza ostatnio propozycja ministerstwa edukacji zakładająca wprowadzenie do szkół podręczników w wersji elektronicznej, czyli e-podręczników. Będą tańsze czy droższe od tradycyjnych papierowych? Mają stanowić ich replikę czy uzupełnienie? Zdania są podzielone; inny jest punkt widzenia polityków, zwłaszcza w ferworze przedwyborczym, a inny – wydawców.
Pod koniec lipca br. resort edukacji skierował do konsultacji projekt nowelizacji rozporządzenia w sprawie e-podręczników. Zakłada on, że podręczniki szkolne mają być wydawane obowiązkowo w formie drukowanej, której ma towarzyszyć forma elektroniczna, lub wyłącznie w formie elektronicznej. W projekcie tym jest także mowa o ograniczeniu wydawania co roku nowszej wersji podręcznika, z niewielkimi jedynie zmianami w stosunku do wersji poprzedniej. Zmiany mają wynosić ponad 20 proc. objętości; jeśli jest ich mniej, podręcznik zostanie dopuszczony do użytku dopiero po 3 latach.
Za wprowadzeniem do szkół e-podręczników optuje partia PJN (Polska Jest Najważniejsza); w sierpniu br. podczas konferencji prasowej politycy tego ugrupowania demonstrowali przed siedzibą MEN ważący 9 kg plecak zawierający książki na rok szkolny 2011/2012. E-podręczniki to jest propozycja PJN. I będziemy to mówili do końca urzędowania pani minister, póki nie przygotuje rozporządzenia, które zobowiąże wydawców do e-podręczników – stwierdziła jedna z liderek tej partii, Elżbieta Jakubiak.
Minister edukacji Katarzyna Hall jest jak najbardziej za, o czym świadczy wspomniany projekt rozporządzenia. Uważa, że cyfrowe podręczniki będą tańsze, tornistry lżejsze, a szkoły dzięki temu rozwiązaniu – bardziej nowoczesne. E-podręczniki miałyby być dostępne na pendrivie bądź płycie albo w Internecie.
E-podręczniki to koncepcja, do której został sprowadzony pierwotny pomysł stworzenia e-klasy, nad którym pracował zespół ministra Michała Boniego i który okazał się z różnych względów
nie do zrealizowania, przynajmniej w najbliższych latach. Minister Boni wyjaśnia, że projekt e-podręczników zostałby przetestowany na grupie pilotażowej, czyli uczniach klas 4-6 szkół podstawowych. Poprzedziłyby go badania na temat dostępu dzieci w ich domach do Internetu oraz szkolenia dla nauczycieli. Byłby to program zakrojony na 2-3 lata. Jednocześnie minister podkreśla, że oznacza to zmianę modelu nauczania, a cyfrowa rewolucja edukacyjna musi wyeliminować cyfrowe wykluczenie uczniów. Podnoszona jest też kwestia bezpłatnej dostępności podręczników i ewentualności finansowania ich przez państwo. Jeśli mówimy o digitalizacji podręczników, to trzeba znaleźć formułę finansowania ich w taki sposób, żeby nie obarczała rodziców – uważa minister Michał Boni.
Wartość rynku papierowych podręczników jest szacowana na 850 mln zł rocznie (700 mln wg cen wydawców). To więcej niż 1/3 całego rynku książki, a więc zmiany na tym rynku spowodują zmiany na całym rynku wydawniczym. Według danych przytoczonych przez min. Boniego w wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej” wartość podręczników drukowanych dla grupy pilotażowej (klasy 4-6) to ok. 200 mln zł. E-podręczniki zawierające minimum wiedzy programowej to koszt ok. 16 mln zł, a więc ponad 10-krotnie mniej; w wersji rozszerzonej (wybór treści i jej interaktywny charakter) to ok.
50 mln zł, a więc i tak znacznie mniej niż w postaci tradycyjnej. Jak deklaruje przy tym M. Boni, światowy rynek e-książek rozwija się tak dynamicznie, że Polska musi także na to reagować i nie chodzi już o to, czy przeprowadzić ten proces, ale jak przeprowadzić go w stosunkowo najkorzystniejszy sposób.
Warto tu wspomnieć, że jeśli chodzi o cyfrowe podręczniki, to na świecie są one albo w fazie eksperymentalnej, albo dopiero na etapie planowania (np. w ub.r. Arnold Schwarzenegger jako gubernator Kalifornii zaczął je kupować dla uczniów na rok 2015). W Polsce są wydawnictwa, które od kilku lat publikują materiały w Internecie. Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne wydały w bieżącym roku ok. 40 podręczników z dostępem do platformy cyfrowej oraz sprzedały ok. 1 mln e-ćwiczeń.
Jednakże wydawcy podchodzą do planów ministerstwa dość sceptycznie i mają sporo zastrzeżeń. Bo zamiana podręcznika drukowanego w cyfrowy nie jest taka prosta i wymaga nawet kilku lat pracy. Nie wystarczają kompetencje autorów i redaktorów książek papierowych, trzeba zmienić myślenie o dydaktyce i dopasować narzędzia technologiczne. To całkiem inny biznes niż wydawanie tradycyjnych książek – uważa Renata Łapińska, wiceprezes WSiP w rozmowie z dziennikarką „Gazety Wyborczej”. Poza tym wydawcy uważają, że błędem jest powielanie treści papierowych podręczników w wersji cyfrowej, jak chce MEN. Należałoby lepiej wykorzystać nowe możliwości, m.in. możliwość przekazywania treści w formie cyfrowej w sposób bardziej atrakcyjny (elektroniczne symulacje, filmy). MEN zaleca również rejestrowanie cyfrowych podręczników raz na 3 lata – podobnie jak papierowych; muszą też one czekać dość długo na recenzje. Tymczasem świat cyfrowy zmienia się dużo szybciej, a e-podręczników nie da się kontrolować w taki sposób jak papierowych. Wyobrażam to sobie tak: na papierze będzie baza wiedzy, którą każdy uczeń musi posiąść. A w komputerze: rozszerzenie, ćwiczenia, powtórki – mówi Renata Łapińska.
Jej zdaniem rynek książki na pewno się zmieni, ale nie aż tak bardzo. Z problemami mogą się spotkać mniejsze wydawnictwa, ponieważ na początek potrzebne będą duże inwestycje. Proces produkcji e-podręczników wcale nie jest bowiem taki tani: odpadają wprawdzie koszty papieru i druku, ale dochodzą koszty przygotowania narzędzi cyfrowych.
Inego zdania jest prezes Polskiej Izby Książki Piotr Marciszuk, który w artykule opublikowanym w „GW” z 28 września br. uważa, że wprowadzenie e-podręczników zagrozi całemu rynkowi książki. Podważa też tezę MEN, że cyfrowe podręczniki będą tańsze. Jako argumenty podaje: konieczność opłat za prawa autorskie oddzielnie za wykorzystanie treści w Internecie; wyższy podatek VAT (23 proc.) za publikacje elektroniczne (5 proc. za papierowe) – koszty druku i papieru stanowią mniejszy procent ceny książki niż tenże podatek; większe koszty promocji.
Wydawcy podnoszą też kwestię piractwa. Według projektu MEN uczniowie mają mieć możliwość drukowania z e-książek. Piotr Marciszuk sądzi, że wystarczy np., aby jeden uczeń w klasie kupił podręcznik albo licencję na podręcznik w Internecie, a cała klasa będzie mogła z tego egzemplarza drukować zależnie od potrzeb. Cyfrowe podręczniki będą oczywiście zabezpieczane przed kopiowaniem, ale idelanych zabezpieczeń, jak wiadomo, nie ma. Wystarczy więc, że uczeń włoży dany plik do Internetu, gdzie wszyscy zainteresowani będą mogli z niego korzystać bez potrzeby kupowania podręcznika – papierowego czy elektronicznego. Jeśli zaś spadnie sprzedaż tradycyjnych podręczników, wzrosną ich ceny – twierdzi prezes PIK. Wydawcy proponują kompromis: szkoły miałyby zamawiać dla każdego ucznia licencję na podręcznik, który mu potem udostępnią on line; płacić mieliby rodzice. Warto przypomnieć, że obecnie tylko 40 proc. uczniów kupuje nowe podręczniki; reszta korzysta z używanych albo nie ma ich wcale.
Piotr Marciszuk podobnie jak Renata Łapińska uważa, że wersja elektroniczna powinna stanowić multimedialne i interaktywne rozszerzenie wersji papierowej, a nie jej powielenie.
Prezes PIK przytacza też przykłady Norwegii i Hiszpanii, gdzie wprowadzenie e-podręczników skutkowało protestami uczniów oraz nauczycieli i powrotem do wersji tradycyjnych.
Nie znaczy to jednak, że wydawcy są całkowicie przeciwni wprowadzeniu cyfrowych podręczników do szkół. Uważają jedynie, że należy to robić stopniowo oraz stworzyć – jak to miało miejsce we Francji – rządową platformę edukacyjną, na którą wszyscy wydawcy mogliby wprowadzać treści edukacyjne w postaci elektronicznej. Zatwierdzany powinien być wyłącznie podręcznik papierowy. Nauczyciel miałby prawo wyboru podręcznika i materiałów towarzyszących.
Na zakończenie swojej wypowiedzi prezes PIK przestrzega przed pospiesznym wprowadzeniem przez MEN omawianego projektu twierdząc jednoznacznie, że „pośpiech grozi klapą”.
Prawdopodobnie najlepszą weryfikacją dla koncepcji e-podręczników będzie i tak wynik wyborów.
Oprac. IZ