Przed kilkunastu laty miałem okazję bywać na czym w rodzaju półprywatnego kursu dla amatorów pracy dziennikarskiej. Prowadził go młody dziennikarz z mało znanego, lokalnego tygodnika czy miesięcznika. Mówił o sprawach najprostszych: konstrukcji informacji prasowej, pozycji adepta w redakcji, różnicach między pracš w redakcji gazety codziennej i czasopisma. Oczywicie, było też wiele ćwiczeń praktycznych, bo w końcu podstawš sukcesu w tej pracy jest dobrze opanowany warsztat. Ale była też mowa o sprawach ogólniejszych.
Jeden ze słuchaczy poruszył sprawę, która interesowała wszystkich, ale inni wstydzili się pytać. Chodziło mianowicie o pienišdze. Prowadzšcy powiedział, że bywa różnie, wiele zależy od statusu autora i tekstu, a także od możliwoci finansowych wydawcy. Sformułował jednak ogólnš myl, że honorarium należy się za każdy opublikowany tekst. W tym miejscu wtršciłem swoje dwa grosze: Znam pisma, które nie doć, że nie płacš, to wręcz biorš pienišdze za publikowanie na ich łamach. Miałem na myli małš grupę zagranicznych czasopism naukowych. Informacja ta mocno poruszyła prelegenta, bo dotšd nie zdawał sobie sprawy z istnienia takich praktyk. Musiał zrewidować swój ogólny poglšd na perspektywy (materialne) ludzi, którzy dużo piszš i publikujš. Dokładniejsze przyjrzenie się sprawie pokazuje, iż relacje między autorem, wydawcš i odbiorcš tekstu bywajš różne w różnych dziedzinach twórczej aktywnoci. Inaczej rzecz się ma w przypadku literatury, inaczej w publicystyce, jeszcze inaczej w twórczoci naukowej.
Przyszło nowe
Przed kilku laty nadeszły dla nas nowe czasy Đ kapitalizmu, narzucajšcego mylenie o wszystkim w kategoriach zysku i straty. Dla piszšcych otwarły się nowe możliwoci, ale też szybko pojawiły się nowe niebezpieczeństwa. Z jednej strony autorzy poczytni mogli zaczšć zarabiać znacznie więcej i na uczciwszych warunkach, niż za czasów odgórnie ustalanych stawek autorskich, z drugiej wydawnictwa gonišce za zyskiem starajš się jak mogš obniżać koszty, wród których honoraria autorskie stanowiš pokanš pozycję. Autor mniej znany czy piszšcy utwory mniej pokupne swej szansy na zaistnienie w obiegu wydawniczym musi szukać gdzie indziej. Najlepiej, gdy znajdzie sponsora gotowego sfinansować wydanie dzieła. To jednak trudne zadanie, być może trudniejsze niż napisanie powieci. Inne wyjcie to zdać się na łaskę i niełaskę wydawcy, czyli podpisać umowę, która autorowi prawie nic nie gwarantuje, i liczyć na jakš takš uczciwoć drugiej strony. Uczciwoć w interesach to też ostatnio Đ jak się wydaje Đ towar coraz rzadszy. Stšd prosty wniosek: jeli jaki młody człowiek powiada, że chciałby żyć z pracy swego pióra, jedynym sensownym komentarzem pozostaje wymowne pukanie się w czoło.
A tu jeszcze pojawiajš się technologie cyfrowe, e-ksišżki i temu podobne. Za pomocš komputera i Internetu publikować każdy może. Kosztuje to grosze, ale też zysk niewielki. Niejednokrotnie na tych łamach wspominany był przypadek Stephena Kinga, który próbował znacznie skrócić łańcuch poredników między autorem Đ sobš, a czytelnikiem. Zyskać miały Đ finansowo Đ obie strony. Okazało się jednak, że eksperyment udał się tylko częciowo, bo czytelnicy nie okazali się zbyt uczciwi.
Inny aspekt sprawy to równoległe wydawanie elektronicznych wersji publikacji, pojawiajšcych się też w postaci klasycznej Đ papierowej. Praktyka dnia codziennego, zarówno u nas, jak i w krajach najwyżej rozwiniętych, jest taka, że po wydrukowaniu jakiego tekstu na przykład w gazecie, możliwoć jego publikacji w formie cyfrowej uznaje się za oczywistš. Że jednak nie jest oczywista dla każdego, wskazuje ogłoszony niedawno wyrok nowojorskiego sšdu głoszšcy, iż publikacja elektroniczna pocišga za sobš podobne skutki jak papierowa. Wydawca winien więc zawrzeć z autorem stosownš umowę i zapłacić honorarium za umieszczenie tekstu w sieci czy na innym noniku cyfrowym, i jest to niezależne od tego, czy wczeniej kupił odeń prawo publikowania utworu drukiem. Sšd przyszedł więc w sukurs amerykańskim autorom, dajšc im oręż do walki o lepszš zapłatę za twórczy trud, w kontekcie nowych mediów. Tu warto wspomnieć, że nasze prawo autorskie jasno stawia sprawę w tym względzie i działa na korzyć twórcy (art. 45 ustawy). Problem tylko z jego przestrzeganiem.
Wiedza dla wszystkich
Jest też przeciwny kierunek mylenia o problemie publikowania, zwłaszcza w mediach cyfrowych. Pojawiajš się mianowicie postulaty, by wszelkie teksty naukowe uczynić darmowymi, a to w celu nieograniczonego dostępu do nich dla wszystkich zainteresowanych. Pomysł w istocie bardzo szlachetny, majšcy na względzie zrównanie szans naukowców, którzy przecież pracujš dla dobra całej ludzkoci niezależnie od tego, w jakim kraju Đ bogatym czy biednym Đ wypadło im mieszkać.
Sytuacja publikacji naukowych tym różni się od innych, na przykład literackich czy publicystycznych, że znacznš częć pracy nad przygotowaniem tekstu do druku wykonujš sami naukowcy w ăczynie społecznymÓ, czy to w postaci recenzji, czy pracy redakcyjnej. Edytorstwo naukowe to jeden z niewielu Đ może nawet jedyny Đ rodzaj działalnoci wydawniczej, oparty na masowej pracy wolontariuszy. Niewidzialna ręka rynku nie działa tu tak, jak w innych branżach. Rynek to bowiem wšski i graczy na nim niewielu. Ponadto oferowane na nim wartoci bywajš doć ăezoteryczneÓ, więc zwyczajne mechanizmy gospodarcze nie zawsze funkcjonujš. Stšd często wygórowane ceny w stosunku do jakoci oferowanego ătowaruÓ, stšd niezadowolenie głównych odbiorców Đ bibliotek naukowych.
Można znaleć na wiecie przykłady wydawnictw, głównie uczelnianych, działajšcych jako organizacje non-profit. Jednak znaczna częć oficyn specjalizujšcych się w publikacjach naukowych korzysta z darmowej pracy naukowców jako recenzentów czy edytorów, ale zarazem normalnie zarabia pienišdze. To sytuacja niezbyt zdrowa. Czyż łatwo znaleć kogo, kto zechce w czynie społecznym pracować dla jakiej czysto komercyjnej firmy? Większoć zapytanych odpowie zapewne: Chyba tylko jaki frajer.
Za grosze
Zwykły wydawca, taki od literatury lub czasopisma, prowadzi zwykłš Đ czyli nastawionš na zysk Đ działalnoć gospodarczš. Tradycyjnie też jest postrzegany w roli gwaranta jakoci publikowanych tekstów. Jednak owa dbałoć o jakoć pocišga za sobš spore koszty, głównie na wynagrodzenia za pracę. Ponieważ brutalna walka o byt na rynku wymusza obniżanie kosztów, edytorzy coraz częciej rezygnujš z niektórych prac, na przykład korekty czy adiustacji. Widać to znakomicie na rodzimym gruncie, gdzie ostatnio stało się regułš, że w produkcjach nawet niezwykle zasłużonych i znakomitych oficyn pojawiajš się liczne błędy. Następuje tedy równanie w dół, zapewne z koniecznoci, by utrzymać firmę przy życiu. W ten sposób objawia się zapewne mechanizm znany z innej dziedziny jako prawo wypierania pienišdza lepszego przez gorszy.
W wietle tego, co napisano wyżej o publikacjach naukowych, powstaje pytanie: czy w ich przypadku firma wydawnicza jest koniecznym ogniwem w łańcuchu poredników między autorem a odbiorcš? Znacznš częć pracy i tak wykonujš wspomniani wolontariusze Đ przedstawiciele rodowiska naukowego. Przy dzisiejszych technologiach nawet problem składu drukarskiego w najtrudniejszych przypadkach Đ prac matematycznych, fizycznych czy chemicznych, najeżonych wielopiętrowymi wzorami, setkami wymylnych symboli czy rysunkami Đ jest w dużej częci przerzucany na barki autorów (w ten sposób między innymi, że prace nadesłane elektronicznie w postaci już odpowiednio złożonej, na przykład w programie TeX, sš drukowane znacznie szybciej niż przysłane w innej formie). Po co więc firma wydawnicza z dużymi kosztami własnymi, windujšcymi końcowš cenę produktu?
Tu objawia się wielka przydatnoć nowych, cyfrowych mediów, zwłaszcza Internetu. Publikacja elektroniczna może być bowiem o wiele tańsza od papierowej i to zarówno gdy chodzi o koszty przygotowania, jak i dystrybucji. Nic zatem dziwnego, że w tę stronę zwracajš się pomysły poprawienia sytuacji na polu wymiany informacji naukowej. Dzisiaj, na poczštku XXI wieku, trudno znaleć naukowca niekorzystajšcego z komputera. Większoć ma też dostęp do Internetu. Zatem Đ nic prostszego, jak przenieć działania publikacyjne na noniki cyfrowe, żeby każdy zainteresowany mógł łatwo i za grosze dotrzeć do interesujšcych go prac Đ za pomocš Sieci albo kršżka CD.
Koszty uruchomienia i prowadzenia czysto elektronicznego czasopisma naukowego mogš być znikome. Może je udwignšć nawet niezbyt bogaty instytut w niezbyt bogatym kraju. A jeli policzyć wszystko w szerszej skali Đ uwzględniajšc między innymi oszczędnoci na prenumeracie czasopism drukowanych, zastšpionych elektronicznymi, może się okazać, że te biedniejsze placówki wyjdš per saldo na plus.
Darmowe a dobre
Jak zrobić takie tanie a dobre czasopismo naukowe? Wystarczy znaleć kompetentnych wolontariuszy, którzy zgodzš się pełnić funkcję edytorów i recenzentów, a także innych, którzy zechcš zajšć się stronš techniczno-administracyjnš Đ utrzymaniem serwera WWW, częciš korespondencji itp. Żachnie się kto może, że przy takim podejciu do sprawy można by mieć wiele rzeczy za darmo Đ wystarczy tylko znaleć chętnych do pracy bez wynagrodzenia. A jednak w rodowisku naukowym to nie jest niemożliwe, być może dzięki temu, że wród naukowców spotkać można wielu entuzjastów zainteresowanych poznaniem wiata i poszukiwaniem prawdy, a nie skoncentrowanych głównie na zarabianiu pieniędzy. Zważywszy na globalizację, która w nauce dokonała się już dawno temu, należy przy tym uwzględnić globalne społecznoci naukowe w danej gałęzi wiedzy. Chętnych nie powinno zabraknšć.
Pomysł stworzenia projektu darmowych wydawnictw naukowych został zainspirowany powodzeniem podobnej inicjatywy w dziedzinie oprogramowania, zwanej projektem GNU, skšd wzišł się Linux w rozlicznych swych odmianach oraz mnóstwo dobrych i pożytecznych programów Đ wszystko dostępne za darmo. Można się spodziewać oporu ze strony wydawców tradycyjnych, którym projekt taki może odebrać klientów, podobnie jak się to dzieje na rynku systemów i programów komputerowych. Jednak raczej nie będš to reakcje tak napastliwe, jak się to zdarza w wiatku firm softwareŐowych. Może nawet uda się znaleć takie rozwišzania, by obie strony były zadowolone. W dziedzinie publikacji naukowych wszelako wydawcy nie sš jedynie zbędnym balastem. Majš do zaoferowania istotnš wartoć Đ markę swojej firmy, która nobilituje publikacje przez nich sygnowane. Dlatego należy się raczej spodziewać wypracowania jakiej wspólnej strategii, jakiej ătrzeciej drogiÓ.
Jak się rzekło, naukowcy to w większoci tacy dziwni ludzie, którzy lubiš to, co robiš, a robiš to nie wyłšcznie i nie przede wszystkim dla zysku. To samo można powiedzieć o wielu innych ludziach piszšcych. Podobnie jak naukowe poszukiwanie prawdy, pisanie może być życiowš pasjš, nałogiem (w dobrym znaczeniu tego słowa), sposobem na życie. Pisze się dla jakiego czytelnika. Ten z kolei chciałby mieć jak najbardziej swobodny dostęp do utworu. Poza czystš satysfakcjš z ukończenia dzieła autor chciałby zwykle zostać za swój trud wynagrodzony, także materialnie. Czytelnik za byłby najbardziej zadowolony, gdyby mógł czytać, co tamten napisał, za darmo, albo prawie. Może nowe technologie połšczone z nowymi pomysłami pozwolš przezwyciężyć jako ten konflikt interesów ku zadowoleniu obydwu stron. Nie mam żadnych pomysłów, ale mam nadzieję, że jakich doczekam.
pm@wroclaw.com