Do grona osób, z którymi spotkaliśmy się z okazji 45-lecia Instytutu Poligrafii, należy znana niemal wszystkim jego absolwentom dr hab. inż. Halina Podsiadło, profesor PW, związana z tą placówką od ponad 20 lat.
n Pani profesor, nie jest Pani absolwentką Instytutu Poligrafii, jak więc trafiła Pani na Konwiktorską?
Halina Podsiadło: Jestem absolwentką Wydziału Chemicznego Politechniki Wrocławskiej. Na fakcie, że trafiłam do Instytutu Poligrafii, zaważyły sprawy osobiste. Ja byłam we Wrocławiu, a moja „druga połowa” w Warszawie. Ostatecznie zadecydowaliśmy, że będziemy razem w stolicy. Zaczęłam szukać pracy i „padło” na poligrafię.
n Jak wyglądały Pani początki w Instytucie?
H.P.: Początkowo byłam trochę przerażona i zagubiona, ponieważ do Instytutu Poligrafii, do Warszawy, przeniosłam się w wieku czterdziestu lat i musiałam zaczynać wszystko od początku. Wcześniej zajmowałam się innymi zagadnieniami dydaktycznymi niż tutaj. Jeśli chodzi o zaplecze naukowe i możliwości kontynuowania moich zainteresowań naukowych, prowadzenia badań – tu nie było żadnych. Co do poligrafii, to musiałam się jej nauczyć od podstaw. Robię to zresztą bardzo pilnie do dziś, wykorzystując wszelkie dostępne mi możliwości, m.in. poprzez udział w seminariach, konferencjach, sympozjach, śledząc prasę, rozmawiając z fachowcami... Nawet na studia podyplomowe chciałam się zapisać, ale mi nie pozwolono – nie wiedzieć czemu.
Nie znałam też ludzi zatrudnionych w Instytucie – bywały takie dni, że nie miałam komu powiedzieć „dzień dobry”.
n A jakie jest najprzyjemniejsze wspomnienie, które wiąże się z okresem Pani pracy w Instytucie?
H.P.: Jednej konkretnej sytuacji, która szczególnie zapadłaby w moją pamięć, nie ma. Było ich wiele. Przykładem może być ta, kiedy okazało się, że pozostanę na stanowisku profesora po wstępnym, 5-letnim okresie próbnym. To było dla mnie bardzo ważne, ale i przyjemne wydarzenie. Bardzo miło wspominam też kontakty ze studentami po latach, kiedy podczas przypadkowych spotkań poznają mnie i przyznają się do tej znajomości. W maju br., w Sandomierzu, gdzie byłam na seminarium na temat druku cyfrowego, zwrócił się do mnie były student sprzed kilkunastu lat z pytaniem, czy go pamiętam? Po krótkiej wymianie słów przypomniałam go sobie już na dobre i okazało się, że mamy o czym rozmawiać. To są dla mnie zawsze niezwykle przyjemne przeżycia.
n W drugą stronę również to działa, kiedy wykładowca pamięta swojego studenta. Szczególnie dlatego, że wykładowcom z pewnością trudniej jest zapamiętać studentów niż studentom wykładowców.
H.P.: To prawda. Kiedy zaczynałam pracę w Instytucie Poligrafii, opiekowałam się 24-osobową grupą, podzieloną na dwa zespoły laboratoryjne. Imiona i nazwiska osób należących do tej grupy pamiętam do dzisiaj. Należą do nich m.in. Przemek Śleboda czy Maciek Baur. Z radością obserwuję ich rozwój i czynione postępy. Później było coraz więcej studentów i z zapamiętywaniem nazwisk było coraz trudniej. Tak też jest i teraz, kiedy prowadzę zajęcia na Wydziale Inżynierii Produkcji dla bardzo licznego rocznika. Zdarzało się, że w trakcie jednej sesji musiałam podpisać ok. 500 indeksów. W takich warunkach nie ma czasu na uścisk dłoni, popatrzenie sobie w oczy i chwilkę rozmowy. Tym samym takich studentów, niestety, już się nie pamięta, nad czym bardzo ubolewam.
n Czy spośród tak wielu studentów i podczas tylu lat pracy zapamiętała Pani jedną osobę, którą do teraz wspomina Pani z wyjątkowym sentymentem?
H.P.: Zdecydowanie była to Joasia Izdebska, z którą miałam bardzo dobry kontakt już od jej pierwszego roku w Instytucie. Prowadziłam laboratoria, w których ona uczestniczyła. Bardzo mi zaimponowała tym, że była niezwykle poukładana i wiedziała, czego chce. Pełna podziwu byłam także dla Jacka Kropielnickiego. On zaczynał na studiach inżynierskich, a potem przeniósł się na magisterskie, czyli odwrotnie niż wielu innych. Znakomicie sobie radził, pomimo że musiał uzupełniać swoją wiedzę – nadrabiał zaległości i był dobrym studentem. Takich przykładów jest więcej.
Każdy mój dyplomant jest – w pewnym sensie – moim ukochanym dzieckiem. Pewnego razu moje dyplomantki stwierdziły, że są moimi „inżynierskimi córkami”. I coś w tym jest. Wzruszam się, kiedy jedna z nich od lat zawsze przysyła mi życzenia na Dzień Nauczyciela. Inni z kolei pamiętają o moich urodzinach czy imieninach. Bywam na ich ślubach, dostaję informacje o rodzinach, dzieciach...
n Czy studenci zaskoczyli czymś Panią podczas prowadzenia zajęć?
H.P.: Na pewno przyjemnym zaskoczeniem zawsze jest sytuacja, kiedy podczas zajęć z ekologii studenci wygłaszają bardzo ciekawe prezentacje, niektóre wręcz imponujące. Zawsze też jestem mile zaskoczona dobrym przygotowaniem do zajęć studentów, np. ćwiczeń laboratoryjnych z chemii, które jeszcze niedawno zdarzało mi się prowadzić, czy do egzaminu z tego przedmiotu. Ponadto dzisiejsi studenci imponują mi bardzo swoim hobby, zainteresowaniami, dodatkową niezwykle zróżnicowaną działalnością, chęcią zdobywania dobrego wykształcenia na niejednym kierunku.
Na szczęście nic niekontrolowanego i zaskakującego nie wydarzyło się podczas moich zajęć laboratoryjnych z chemii. Mój kolega z poprzedniej pracy miał bardzo przykry wypadek – jednemu ze studentów prysnął w oko stężony kwas siarkowy. Jest taka żelazna reguła, że wlewa się kwas do wody, a nie odwrotnie. On niestety zrobił to odwrotnie, w wyniku czego miał później poważne problemy z okiem. Zawsze starałam się i nadal bardzo staram się uważać, żeby nic złego podczas moich zajęć się nie wydarzyło. W swojej „przygodzie z chemią” ja sama na studiach miałam drobny wypadek z wodą królewską, którą kapnęłam sobie na rękę. W rezultacie mój złoty pierścionek zrobił się nieco cieńszy.
„Od zawsze” prowadzę zajęcia z pierwszym rokiem i dlatego staram się pielęgnować obraz siebie samej rozpoczynającej studia i pamiętać, że wielu z nich jest bardzo ciężko. Wiem, ile wysiłku kosztuje ich odnalezienie się w tej nowej rzeczywistości. Ja też kiedyś przeżywałam to samo: będąc na studiach miałam do domu ponad 350 kilometrów.
n Jaki jest Pani zdaniem największy sukces Instytutu Poligrafii?
H.P.: Bardzo ubolewam, że nie ma już Instytutu Poligrafii. Sprawiło mi to osobiście wielką przykrość. Mam jednak nadzieję, że odrodzi się on jak Feniks z popiołów i dopiero wówczas będzie to wielki sukces – jeżeli się to uda. Ostatnio „wzbogaciliśmy się” – jako jednostka odpowiedzialna za kierunek Papiernictwo i Poligrafia w PW – o kilku nowych, tzw. samodzielnych pracowników.
Powiedziałam, że sprawiło mi to osobiście wielką przykrość, ponieważ działo się to na moich oczach. Tymczasem ja z tą jednostką – niezależnie od szyldu: GiK, WIP... – czuję się bardzo mocno związana od chwili zatrudnienia w niej, ale i za nią współodpowiedzialna. Cała moja praca zawodowa w PW i działalność są właśnie temu podporządkowane. Wymienię choćby tylko fakt, że po 7 latach swoistej posuchy zostały obronione „popełnione” pod moją opieką 2 prace doktorskie. Przysporzyłam też jednostce kolejnego zdolnego doktora z zewnątrz. I jeszcze wiele innych działań...
n Co dalej z Instytutem Poligrafii?
H.P.: To, co teraz powiem, może być bardzo kontrowersyjne i niepopularne. Boję się, że narażę się tym całej społeczności poligraficznej. Ale trudno! Otóż „duch IP” chyba na tę porę wypalił się.
Wiele słyszałam i nadal jeszcze niekiedy słyszę o dawnej świetności Instytutu Poligrafii, a także o panującej w nim wspaniałej, rodzinnej atmosferze, wzajemnym wspieraniu się, pomaganiu et cetera...
A przecież nie można żyć tylko wspomnieniami o legendarnej świetności w dalekiej przeszłości. W końcu poniekąd z okazji 40-lecia Instytutu Poligrafii on de facto przestał istnieć... Zapatrzenie się w przeszłość ogranicza, a nie buduje ani mobilizuje do konstruktywnej, intensywnej zespołowej pracy po to, by ta legenda stała się teraźniejszością i Instytut Poligrafii, mądrzejszy też o negatywne doznania, odrodził się i był swoistą „perłą” w PW, a może nie tylko w niej. Tymczasem, niestety, pojawiła się równia pochyła. Bardzo przepraszam, jeśli ktokolwiek poczuje się urażony, niemniej w moim odczuciu obecnie jesteśmy na swoistym pogorzelisku: był Instytut, jest Zakład, a dalej co? niżej już właściwie nie można – nie da się bowiem spaść z podłogi! Ta degradacja nastąpiła niejako na
własne życzenie w tym sensie, że została spowodowana niedoborem kadry, czyli brakiem perspektywicznego myślenia w przeszłości. Z powodów finansowych nie można było przyjąć młodych ludzi do pracy, a niektórych z nas – ze względu na wiek – niedługo zabraknie wśród kadry naukowej ZTP. Trzeba odnawiać kadrę, a tego nie zrobi się z dnia na dzień – należy mieć opracowaną strategię i taktykę i konsekwentnie je realizować.
Myślę, że pora przestać oglądać się za siebie i żyć przeszłością, ale trzeba zagwarantować sobie świetlaną przyszłość.
Nie chciałabym jednak, by tę naszą rozmowę zdominowały moje żale. Ja mam ogromny szacunek dla Wszystkich Wielkich Poligrafów i chapeau bas! dla Wszystkich Głównodowodzących tą jednostką w przeszłości, obecnie i w przyszłości. Może warto byłoby ją dostrzec jako swego rodzaju kurę, która może znosić złote jajka, jeśli tylko się jej to umożliwi? A wówczas i PW dostrzeże w tym szansę dla siebie. I oby tak właśnie się stało!
n Jak więc widzi Pani przyszłość Instytutu Poligrafii?
H.P.: Uważam, że bardzo dobrym rozwiązaniem byłoby podjęcie intensywnych działań w celu połączenia się z Instytutem Papiernictwa i Poligrafii Politechniki Łódzkiej w Międzyuczelniany Wydział Papiernictwa i Poligrafii.
n Szczerze mówiąc nigdy nie spotkałem się z takim pomysłem.
H.P.: Byłoby to unikatowe rozwiązanie na skalę naszego kraju. Wiązałyby się z tym także inne przywileje i zależności niż są teraz. Według mnie jedynym rozwiązaniem dla nich i dla nas jest bardzo, bardzo ścisła współpraca. Oni mają swoje walory oraz tradycję, ale my również. Można by się tym podzielić. Oni są unikatowi w tym sensie, że są Instytutem podległym tylko rektorowi Politechniki Łódzkiej. Bazując na tym można by stworzyć wydział podległy tylko ministerstwu. I my, i oni jesteśmy stosunkowo małymi ośrodkami, a gdyby zjednoczyć siły i działać razem zamiast przeciwko sobie czy obok siebie – to wszyscy zyskaliby na tym. Otwarcie takiego wydziału daje możliwość, by utworzyć kierunek zamawiany, który jest inaczej traktowany i dofinansowywany. Są dzisiaj takie możliwości i należałoby je wykorzystać.
Profesor Herbert Czichon przy różnych okazjach mówił, że absolwenci Instytutu Poligrafii są rozsiani po całym świecie, gdzie są cenieni i rozpoznawani, więc życzę przyszłemu, odrodzonemu Instytutowi – ale też sobie – żeby dalej tak było. Życzę też z całego serca całej społeczności poligraficznej związanej z PW, by duch Profesora Piątkowskiego, który preferował życzliwość wzajemną, współpracę, dzielenie się wszystkim, co dobre, a nade wszystko przyjaźń powrócił wraz z Jego ideami i już na stałe zamieszkał w wyremontowanym – oby jak najszybciej w całości! – budynku przy Konwiktorskiej 2, ale też w sercach oraz umysłach jego lokatorów, użytkowników, gości...
n Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Karol Suski