Rocznice zawsze skłaniajš do wspomnień. 25 lat temu zaistniała Solidarnoć, poraziła swojš skalš i siłš cały system, obwieciła się wiatu i w jakim sensie zaskoczyła nas samych.
Nie wiedzielimy, że tkwi w nas taki ogień, że my, ludzie, obywatele państwa reżimowego, tak zgodnie staniemy razem i że będzie nas tylu. Cóż to był za czas.
Mroczny 13 grudnia, na ulicach czołgi, zomowcy, wojsko Đ tu w rodku Europy państwo wydało wojnę swoim obywatelom. Zachodni wiat zamarł w przerażeniu, u sowietów więto. Polacy sami, własnymi rękami załatwiajš swój problem. Wojna polsko-jaruzelska stała się faktem. To poczštek długiej tragicznej drogi.
W 1981 roku pracowałem w centrali Narodowego Banku Polskiego. Mój departament współpracował z PWPW, stšd wiele znajomoci z drukarzami, papiernikami i kierowcami Đ póniej bardzo się przydały. W strukturach Solidarnoci byłem jeszcze przed rejestracjš zwišzku, od samego poczštku ruchu. Bank centralny to instytucja konserwatywna, pyszna, bogata Đ w tym czasie bardzo upartyjniona. Stan wojenny dla wielu w tej firmie nie był zaskoczeniem. Już następnego dnia pojawili się w mundurach. Majšc specjalne przepustki przechodzili dumnie obok stanowisk z karabinami maszynowymi manifestujšc swojš wyższoć.
Moje biurko było kompletnie przewertowane, zamek wyrwany Đ nie bawili się w subtelnoci, wszystkie papiery solidarnociowe skrupulatnie zabrane. Te były bez wartoci, tylko żal bardzo egzemplarzy ăTygodnika SolidarnoćÓ z podpisami Wałęsy i Mazowieckiego. Kompletu ătysolaÓ z tzw. depozytu już nigdy nie odzyskałem.
Z członkami komisji zakładowej się nie cackali, ale po ărozmowachÓ dawali spokój. Mnie przesłuchiwał ăswójÓ Đ pracownik banku z departamentu wojskowego w stopniu pułkownika, niegdy wybitny sprinter, olimpijczyk. Wyjštkowo arogancki, wulgarny, per ty, wypytywał o kontakty, proponował współpracę, obiecywał, straszył. Obszedł się niczym. Zamknęli mnie w pokoju, telefon był naiwnie czynny. Nawet się umiechnšłem, ale zadzwoniłem do domu Đ tam czekała na mnie żona w cišży i malutki syn.
Napisałem pismo do prezesa NBP w którym protestowałem przeciwko represjonowaniu pracowników; wówczas sšdziłem, że jest ich wielu. Sekretariat prezesa przyjšł i podstemplował Đ kopie mam do dzi. Byłem w tym wszystkim sam, jak się okazało jedyny, który się postawił. Decyzja była bardzo trudna, miałem przecież rodzinę. Zdecydowanie łatwiej jest w tłumie, w strajku, gdy czuje się wsparcie; tu widzia-łem tylko setki obojętnych, bojšcych się do mnie podejć ludzi.
Z pracy wyleciałem na bruk, lecz czułem się wolny. Pracowałem dorywczo. Cały czas nie mogłem złapać kontaktu z kim z Mazowsza, albo też nie chciałem, nie byłem pewien wielu osób. Z ludmi z ăTygodnika SolidarnoćÓ, z którym współpracowałem, nie miałem żadnej łšcznoci, to mnie dobijało. Żeby się utrzymać, wykonywałem ciężkš, fizycznš pracę, potrzebowałem czego więcej niż codzienne bluzganie na komunę. Zaczęły być wydawane podziemne gazety, a ja byłem poza.
Zbyszek
Ze Zbyszkiem spotkałem się przypadkiem, wielki muskularny facet przypominał raczej zawodowego zapanika niż przyszłego doktora nauk ekonomicznych. Takie miał plany. Zbyszek był dla mnie ważny, również jako dobry kumpel, miał bardzo dobre kontakty, jego ogromne mieszkanie na Radziłowskiej, na Saskiej Kępie, zawsze było pełne ăinteresujšcych ludziÓ. Zbyszek z opozycjš zwišzany był już chyba od trzech lat. Miał swojš szczególnš, nieco brutalnš filozofię niszczenia komuny. Zmienił się bardzo po mierci ojca, wysokiego funkcjonariusza w strukturach CK SD, chyba nawet przewodniczšcego tej partii.
Donat
Z Donatem poznałem się u Zbycha, na jakim tam koleżeńskim spotkanku. W zasadzie to trochę się już znalimy Đ z Regionu, tam był zawsze młyn, mnóstwo twarzy, wszyscy na ty, dziesištki znajomoci. Donat był wydawcš, redaktorem, grafikiem zakochanym w ksišżkach, w typografii. Mieszkał zdaje się na Żoliborzu i tam teraz się obracał. Obiecał nam pomóc w dostępie do materiałów informacyjnych. Na poczštku to było trudne, dla wszystkich. On tworzył kontakty. Uzgodnilimy podstawowe zasady, że nie nosimy ze sobš notesów, zapisanych na kartkach numerów telefonów itp. Kontakt w oznaczonym terminie, jeżeli już telefonicznie, to szyfrem.
ăNasza gazetkaÓ Đ tak pieszczotliwie nazywalimy jednš kartkę A4 Đ to były napisane na maszynie, przez kalkę teksty Đ seria komunikatów. Winietka Solidarnoci wytrawiona już wczeniej, w Domu Słowa Polskiego, którš zachowałem na pamištkę, to był tak naprawdę jedyny profesjonalny widoczny akcent drukarski. Było trochę problemów z jej odbijaniem, nie mielimy przecież prasy. To w sumie prymitywne urzšdzenie było jednak poza naszym zasięgiem.
Produkcję poczštkowo uruchomilimy u Zbyszka, tam mielimy spokój, wydalimy chyba ok. 30 numerów. Ale to się zmieniło. Ogromne mieszkanie kosztowało. Zostało sprzedane. Przenielimy się do mojej siostry, niedaleko, bo na Zwycięzców. Tam w piwnicy, w mojej dawnej siłowni, z marszu wznowilimy wydawanie. W tym czasie tworzylimy grupę szecioosobowš, o trochę różnych poglšdach, czasami trochę skłóconš. Godziła nas Ala, bibliotekarka. Pracowała w MON, była niezastšpiona w redagowaniu tekstów ărodem z wojaÓ. Informacje miała na bieżšco, dzisiaj wydaje mi się, że to była jedna z ciekawszych rubryk pisma.
Z papierem nie było problemu, gorzej z wklepywaniem tekstu, to osłabiało, brak powielacza coraz bardziej dawał się we znaki. Donat okazał się bezkonkurencyjny. Wdrożył niedawno przez niego poznanš metodę powielania tekstów dzięki zastosowaniu maszyny do pisania, folii niadaniowej i papieru ciernego. Czcionki maszyny, pozbawionej tamy tłoczyły w foli, pod którš podłożony był papier cierny, otwory przypominajšce znaki pisarskie. Póniej należało tylko położyć matrycę na papierze, a na górę, najlepiej kawałek filcu nasšczony rodkiem barwišcym. Po ăprzewałkowaniuÓ barwnik przedostawał się przez otworki i odbitka była gotowa. To już był postęp. Ale odbitki niestety były mało czytelne. Dla czytajšcych w tym czasie nie miało to większego znaczenia, istotne było, że sš.
Ten stan rzeczy trwał gdzie do 1984 roku, chyba do bojkotu wyborów samorzšdowych. Wydalimy jeszcze kilka numerów. Bylimy trochę już przemęczeni, brakowało kasy. Coraz szerzej i w bardziej profesjonalnej formie pojawiała się niezależna prasa. Było o niš coraz łatwiej, komuna jakby trochę odpuszczała, z czasem akceptowała coraz bardziej liberalne treci. To, co do niedawna było zabronione, stało się dostępne w prasie wysokonakładowej.
Zbyszek wyjechał do Szczecina, do brata Alicja czuła brzemię firmy, w której pracowała, wydawało jej się, że jest namierzona, wyglšdała na bardzo zmęczonš, tak naprawdę była bardzo chora. Donat też trochę odleciał w swoje strony, Żoliborz był mu bliższy, bardziej bezpieczny, nie chciał palić ważniejszych kontaktów. Zrobił swoje, i tak bardzo dużo. Ja przeprowadziłem się z rodzinš na Koło. Tam z czasem złapałem kontakt z ăGrupš WolaÓ. Póniej wszyscy znalelimy się w ăTygodniku SolidarnoćÓ; ja wczeniej, z ekipš Mazowieckiego. Uznałem, że wracam do siebie, na stare. Zostałem szefem graficznym. W 1989 r. udało mi się jeszcze zredagować i zaprojektować pismo ăWolaÓ w nowej edycji. W rodowisku zostało uznane za najlepsze, budziło zazdroć u innych wydawców podziemia. Niektórych z nich już nie ma wród nas: odszedł Donat Chrucicki, jego przyjaciel i mój bardzo dobry kolega Janek Gogacz, nie ma mojej żony i Alicji, Zbyszek został marynarzem i gdzie zaginšł. Niektórzy porobili kariery polityczne, ich nazwiska sš dzisiaj na pierwszych stronach gazet, niektórych los bardzo dotkliwie dotknšł.