Czy Instytut wróci na Konwiktorską?
6 gru 2016 14:56

Pięciokrotny laureat nagrody im. prof. Edwarda Szwarcsztajna, autor ponad 40 książek dla branż papierniczej i poligraficznej, wieloletni pracownik Instytutu Poligrafii Politechniki Warszawskiej, z zamiłowania kucharz i filatelista. Z pewnością większość czytelników już wie, o kim mowa. Kolejną zasłużoną dla Instytutu Poligrafii osobą, z którą spotkaliśmy się z okazji 45-lecia tej placówki, jest dr hab. inż. Stefan Jakucewicz. n Doktorze, proszę nam opowiedzieć, jak wyglądały Pana pierwsze kontakty z Instytutem Poligrafii. Stefan Jakucewicz: Pierwszy kontakt z Instytutem Poligrafii to rok 1972 i trudności ze znalezieniem profesora Felicjana Piątkowskiego. Przyjeżdżałem z Łodzi, gdzie studiowałem technologię celulozy i papieru, aby po ukończeniu tamtejszej Politechniki rozpocząć studia w Warszawie na poligrafii. Profesor miał konsultacje raz w tygodniu. Ponieważ był bardzo zajętym człowiekiem, trudno było go zastać. Wtedy nie wiedziałem nawet, jak profesor wygląda, a dodzwonienie się do sekretariatu Instytutu Poligrafii było rzeczą niewykonalną. Zazwyczaj przyjeżdżałem w środę i nie mogłem zostawać na dłużej, gdyż byłem na ostatnim roku studiów w Łodzi, gdzie miałem zajęcia. Profesor miał konsultacje w środę o 18.00 w Gmachu Głównym. Wreszcie po paru przyjazdach udało mi się zlokalizować pana profesora i porozmawiać z nim. Profesor nawet się ucieszył, że ktoś po studiach magisterskich chce zdobyć jeszcze tytuł inżyniera na podobnym kierunku. Pracę dyplomową w Łodzi napisałem na temat drukowania fleksograficznego na tekturze falistej. Z profesorem Piątkowskim doszliśmy do porozumienia i po ukończeniu studiów w Łodzi przyjechałem do Warszawy, żeby rozpocząć studia w Instytucie Poligrafii. n Czemu poligrafia, skoro był Pan na finiszu studiów magisterskich na Politechnice Łódzkiej? S.J.: Kiedy studiowałem chemię, chciałem iść na studia poligraficzne, ale to był rok 1967. Na naszym roku było około 150 osób i większość rozważała studia za granicą. Pomimo zapisania się ponad 100 osób pojechały tylko dwie. Ja chciałem pojechać do Moskwy albo do Lipska z tym, że Moskwa była bardziej realna. Wśród wybranych byli mój przyjaciel z dzieciństwa, zagraniczny członek Polskiej Akademii Nauk i światowej sławy chemik – Krzysztof Matyjaszewski oraz jedna z koleżanek. W 1968 roku miały miejsce wydarzenia marcowe i tak się to skończyło. Kierunek, który wybrałem, był najbardziej zbliżony do poligrafii, którą bardzo chciałem studiować. Zbierałem znaczki i interesowały mnie wszelkiego rodzaju dokumenty. Marzyła mi się praca w PWPW, dopóki nie zobaczyłem, jak to wygląda od wewnątrz. Chęć na to przeszła mi już po ukończeniu studiów poligraficznych, a może nawet podczas ich trwania. n W trakcie ponad 40-letnich związków z Instytutem Poligrafii z pewnością zapadło Panu w pamięć wiele niezwykłych przeżyć związanych z tą placówką. Czy można spośród nich wyodrębnić takie, które szczególnie Pan zapamiętał? S.J.: Na pewno jednym z najbardziej zaskakujących przeżyć był kankan tańczony na stołach w laboratorium materiałoznawstwa m.in. przez Piotra Ordona (syna Lecha – stąd zacięcie artystyczne) i Jana Kowalczyka. Nie wiem, co ich do tego skłoniło. Być może rozweselili się wynikami pomiarów lub klasówki. Kolejne pamiętne wydarzenie miało miejsce, kiedy w zastępstwie prof. Piątkowskiego prowadziłem wykład z podstaw poligrafii dla pierwszego roku. To był rok 1975 lub 1976. Choć wtedy już od 3 lat prowadziłem ćwiczenia, był to mój pierwszy wykład w Instytucie. Profesor uprzedził mnie i studentów, że wykład będzie wyjątkowy. Podczas gdy ja prowadziłem zajęcia, do sali wykładowej wkroczyła pod wodzą Bożeny Naorniakowskiej (obecnie Szymanowskiej) grupa studentów ze starszego roku, która zrobiła pierwszoroczniakom otrzęsiny i pomalowała ich farbą. Wszystko oczywiście było specjalnie zaaranżowane na potrzeby otrzęsin. n Którego z Pańskich studentów zapamiętał Pan w wyjątkowy sposób? S.J.: Pytanie jest trudne, ponieważ takich studentów jest sporo. Miałem ponad 200 studentów-dyplomantów, ale jest jedna taka osoba, która podobnie jak ja pracuje w branży papierniczej. To Kasia Sójkowska pracująca w tej chwili w firmie Sappi. Trudno jest wyróżnić jedną osobę z tak licznej grupy. Kolejną, która przychodzi mi na myśl, jest wieloletnia pracownica Instytutu – Marianna Kamińska, która obroniła u mnie dyplom inżyniera. Z nią na roku był także Ireneusz Krupiński, który przez wiele lat pracował w Wojskowych Zakładach Kartograficznych. Z Ireneuszem Krupińskim utrzymuję do dziś kontakty, oczywiście prywatne. n Czemu akurat oni? S.J.: Tak po prostu się złożyło. Z Marianną pracowałem ponad 20 lub nawet 30 lat. Będąc już technikiem zdecydowała się na studia. Robert Musiał – obecnie szef pionu druku w Agorze, były prezes Polskiej Izby Druku – też pisał u mnie pracę dyplomową i z nim także jestem w dobrych relacjach. Pani Kasia Sójkowska jest pierwszą znaną mi osobą, która nie mając wykształcenia papierniczego zaczęła zajmować się papierem. Z doskonałym skutkiem. Jest szefową od reklamacji papieru na połowę Europy. n A jaki Pańskim zdaniem jest największy sukces IPPW? S.J.: Wygrana w turnieju wydziałów. To była świetna zabawa. Wygraliśmy nawet z Instytutem Mechaniczno-Technologicznym. Wtedy też powstał hymn poligrafii. Było to w latach 70. ubiegłego wieku. Jedną z atrakcji stanowił występ człowieka orkiestry – mojego kolegi z Politechniki Łódzkiej – Olgierda Stanielewicza. On również ukończył Politechnikę Warszawską i uzyskał stopień naukowy doktora w Wyższej Szkole Papierniczej w Grenoble, jednak obecnie nie pracuje w branży. n Jak po wielu latach pracy w Instytucie widzi Pan jego przyszłość? S.J.: Instytutu nie ma. Widzę przyszłość Zakładu Technologii Poligraficznych, przyszłość, która jest limitowana przez kadrę naukową. Muszę przyznać, że niestety widzę to niewesoło. Przypuszczalnie jeszcze tylko jedna osoba w najbliższej przyszłości zrobi habilitację. Realia są takie, że zrobienie habilitacji – zgodnie z nowymi przepisami – w naszej dziedzinie jest praktycznie niewykonalne. Jedyne, co mogłoby nam pomóc, to przesunięcie akcentu – i tak trzeba będzie zrobić – w kierunku technik informatycznych: należy potraktować poligrafię jako niewielki wycinek technologii informatycznej. Wtedy będzie możliwość pozyskania ludzi z zewnątrz, dzięki którym będziemy mogli stać się niezależni, to jest stać się ponownie Instytutem. Bez tego nic nie zrobimy. Poza tym wewnętrznie jesteśmy już na to za starzy. Nowa ustawa przewiduje przejście na emeryturę w wieku 67 lat, jeśli nie jest się profesorem tytularnym, a takich niestety obecnie nie mamy (profesor tytularny może pracować do ukończenia 70 lat). n A Pan nie myśli o uzyskaniu tytułu profesora tytularnego? S.J.: Jestem na to za stary. Wykształciłem co prawda jednego doktora, ale musiałbym wypromować jeszcze dwóch i mógłbym nie zdążyć. Inną kwestią jest to, że nie wiem, czy mi się tego jeszcze chce. n Jest więc szansa – pozostało Panu na to przecież jeszcze 6 lat. S.J.: To i mało, i dużo. Co prawda koleżanka z Łodzi została profesorem tytularnym w wieku 70 lat, więc zobaczymy. n Trzymam kciuki, żeby się udało. Dziękuję za rozmowę! Rozmawiał Karol Suski (dyplomant dra hab. inż. Stefana Jakucewicza)