Krajobraz przed bitwą
6 gru 2016 14:55

Zmiany technologiczne i perturbacje ekonomiczne ostatnich lat spowodowały istotne przekształcenia nie tylko rynku poligraficznego, ale także mocno z nim związanego rynku wydawniczego. Ze względu na współzależność obu branż postanowiliśmy sprawdzić, jak radzą sobie wydawnictwa w dynamicznie zmieniających się warunkach rynkowych, wobec konkurencji nowych mediów i wszechobecnej sieci. Nie mogło też zabraknąć tematu trudności płatniczych, w nawiązaniu do artykułu „(Nie) moralność płatnicza” zamieszczonego w kwietniowej „Poligrafice”. Moimi rozmówcami byli prezesi czterech znanych wydawnictw, w większości także aktywnie zaangażowani w działalność Polskiej Izby Książki. Obecny status branży chyba najlepiej charakteryzuje wypowiedź Włodzimierza Albina, prezesa zarządu Wolters Kluwer Polska, 9 maja wybranego przez Walne Zgromadzenie na prezesa Polskiej Izby Książki: Branża wydawnicza w Polsce znajduje się w trudnej sytuacji, która może doprowadzić do prawdziwego kryzysu spowodowanego zmianami technologicznymi w produkcji i dystrybucji książek oraz zmianami kulturowymi związanymi z rozwojem Internetu. Z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Wszyscy próbujemy je znaleźć, niektórzy z bardziej pozytywnym skutkiem, ale większość czeka, co będzie dalej; takie czekanie moim zdaniem do niczego nie doprowadzi. Albo będziemy próbowali przystosować się do zmian, albo część wydawców zostanie wyeliminowana z rynku. Nie czekając na Godota Do nieczekających, choć reprezentujących pod tym względem mniejszość ogółu wydawców, należy – także z racji swojej specyfiki – Wolters Kluwer Polska. To największe w kraju wydawnict- wo profesjonalne skierowane głównie do prawników, księgowych i ludzi stosujących prawo. Wydaje 400-450 książek rocznie i kilkanaście czasopism, a kontent w nich zawarty jest włączany do bazy elektronicznej. Każda drukowana książka ukazuje się też jako e-book. Prezes Albin przewiduje, że wkrótce sporo książek tej oficyny będzie wydawanych tylko w postaci e-booków, z opcją druku tylko na życzenie. 80 proc. przychodów Wolters Kluwer Polska pochodzi z baz elektronicznych. Wydawnictwo ma dwie linie produkcyjne: Lex i ABC. Nasze wydawnictwo przez ostatnie 10 lat dynamicznie się rozwinęło: w 1999 r. mieliśmy jako połączone firmy (Dom Wydawniczy ABC i Wydawnictwo Prawnicze Lex) ponad 60 mln zł przychodu, obecnie jest to ponad 180 mln. Nigdy nie osiągnęlibyśmy takiej dynamiki, gdybyśmy opierali się wyłącznie na książkach drukowanych – przyznaje Włodzimierz Albin. – Warto podkreślić, że jednocześnie sprzedaż książek drukowanych wydawanych przez nas też znacznie wzrosła. Nie jest więc tak, że elektronika zastąpiła tradycyjne książki; te dwie wersje po prostu współistnieją. Uważam, że nasi wydawcy nie wykorzystują odpowiednio tego elementu i wynikającego z niego efektu synergii. Jeśli wydawcy nie będą uczyli się adaptacji tych nowych metod myśląc, że wszystko nadal będzie funkcjonowało tak jak teraz, to znajdą się w ślepej uliczce. Trwanie w przekonaniu, że będziemy tylko drukować książki i wstawiać je do księgarń, których jest coraz mniej albo coraz mniej płacą, jest stanowiskiem konserwatywnym. W nowej rzeczywistości dobrze odnajduje się też wydawnictwo Prószyński, choć – jak uważa Maciej Makowski, prezes zarządu Prószyński Media Sp. z o.o. – mówienie o zagrożeniu dla tradycyjnej książki ze strony mediów jest używaniem tego terminu mocno na wyrost: To wszystko jest jeszcze w powijakach – mam na myśli bardziej e-booki niż audiobooki; te drugie to osobna nisza, produkujemy je, ale bardzo rzadko. Natomiast e-booki obecnie wykazują widoczny przyrost, niedługo będziemy mieli w ofercie ponad 300 tytułów w tej postaci, jednak w sensie biznesowym, czyli przychodów, to jeszcze nie jest duży interes. Brokerzy praw oczekują sporych zaliczek, a przy tak jeszcze słabym rynku stoi to na przeszkodzie jego dynamicznemu rozwojowi. Ale przede wszystkim barierę stanowi kwestia czytników, które dopiero teraz zaczynają się pojawiać w przystępnych cenach 300-400 zł; przedtem najtańszy kosztował około 1200 zł, co było dużą inwestycją. Sądzę, że w ciągu 3 lat ten segment rynku się rozwinie, ale nie na tyle, by zagrozić drukowi i papierowi, raczej będzie występować jako towarzyszący tradycyjnej postaci książki. Książka papierowa na pewno przetrwa. Ja na razie nie obserwuję spadku obrotów. Myślę, że w najbliższych latach albo utrzymamy status quo, albo nastąpi nawet niewielki wzrost rynku. Wydawnictwo pod marką Prószyński i S-ka od 1990 r. wydaje klasykę literatury polskiej i światowej, literaturę popularnonaukową, przewodniki, atlasy, słowniki. Plan na ten rok to ok. 214 tytułów, w tym ok. 195 nowości. Wydawnictwo zatrudnia obecnie blisko 90 osób, przychód w ub.r. wyniósł ok. 30 mln zł. Z kolei Marek Żakowski, prezes zarządu Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” uważa, że można się zajmować e-bookami i audiobookami, kiedy ma się dużą ofertę. Przy 20-30 tytułach – a tyle rocznie wydaje Czytelnik – jest to nieopłacalne. Zrobieni w cyfrę Dr Piotr Marciszuk, właściciel wydawnictwa Stentor, były prezes Polskiej Izby Książki i były przewodniczący Sekcji Wydawców Edukacyjnych przyznaje, że wydawnictwa elektroniczne to bardzo niewielka część jego oferty, głównie materiały pomocnicze dla nauczycieli. Natomiast w e-bookach Stentor praktycznie nie funkcjonuje, co wcale mu nie przeszkadza funkcjonować dobrze na rynku od prawie 20 lat. Oficyna ta wydaje podręczniki z dziedziny humanistyki (polski, historia, filozofia, kultura itd.), a także książki dla dzieci i młodzieży. Największym problemem wydawców edukacyjnych nie są jednak obecnie wydawnictwa elektroniczne, ale cyfrowe podręczniki. Ich planowane wprowadzenie napotyka opór wydawców edukacyjnych, ponieważ wiąże się z istotnym zagrożeniem wynikającym z faktu, że rząd chce zaproponować szkołom darmowe podręczniki – tłumaczy Piotr Marciszuk. – Gdyby chodziło tylko o podręczniki elektroniczne, to byśmy się absolutnie nie bronili, przeciwnie – możemy wyprodukować takie podręczniki w miesiąc, tzn. przekształcić całą naszą produkcję papierową na produkcję elektroniczną i to w sensie multimedialnym. Możliwości techniczne są, nawet nie trzeba mieć własnych, ponieważ mamy takie oferty od firm zewnętrznych. Można to zrobić na zamówienie bardzo szybko, tylko po co? Zdaniem Piotra Marciuszuka, to kwestia nie tylko drukarń, ale też księgarń, w ogóle całego rynku: dystrybucji, sprzedaży i produkcji. Nikt nie jest do tego przygotowany, także szkoła. Na świecie jeszcze nikomu się nie udało wprowadzenie podręczników elektronicznych. Oczywiście można powiedzieć, że jesteśmy – wydawcy, drukarze, księgarze – wymierającymi już gatunkami, które muszą paść w wyniku postępu technologicznego. Chodzi jednak o to, że nie ma z tego tytułu bezpośredniej korzyści dla dzieci, jak głosi rząd. Raczej kojarzą się z tym pewne straty kulturowe, z czym powinniśmy się liczyć. W związku z tym jesteśmy zdecydowanie przeciw – to jest zresztą dyskusja na poziomie Unii Europejskiej, ponieważ nie dotyczy tylko podręczników, ale wszystkiego, co jest wytwarzane przez twórców i producentów kultury. Kultura jest dziś biznesem, w który się inwestuje prywatne pieniądze – co się więc stanie w momencie, kiedy to wszystko udostępni się za darmo? Kto będzie produkował? Czy w ogóle będą książki? Może pozostaną tylko blogi… Czy profesjonalnych treści kultury nie zastąpią treści tworzone przez amatorów? Zwolennicy tych otwartych treści twierdzą, że nie są one gorsze od profesjonalnych. Nie podzielam tego przekonania, to byłby jednak po prostu inny rodzaj kultury. Obawiałbym się takiego rozwiązania i broniłbym kultury profesjonalnej tak długo, jak to możliwe. Na poziomie unijnym dyskutuje się obecnie o tym, w jaki sposób zabezpieczyć prawa twórców i producentów przy jak najszerszym otwarciu Internetu. Ale nikt nie mówi, że trzeba wszystko udostępnić za darmo. Przeciwnie – są podejmowane bardzo konkretne kroki przeciwko firmom pirackim. Jako wydawcy edukacyjni bronimy się przed wprowadzeniem modelu gratisowego, bo zwykli przedsiębiorcy nie są w stanie konkurować z treściami darmowymi. I nawet jeśli MEN twierdzi, że tylko 40 proc. uczniów będzie korzystać z darmowych podręczników, a 60 proc. z papierowych, to żadna normalnie funkcjonująca firma nie wytrzyma obniżenia obrotów o 40 proc. W związku z tym ten rynek upadnie. Dlatego też nie przystępujemy do przetargu MEN na produkcję darmowych podręczników – i to nie jest żadna zmowa, tylko decyzja środowiska (choć być może jakieś wydawnictwa się wyłamią). Staramy się też pokazać opinii publicznej, że to rozwiązanie, które jest proponowane jako cudowne, nowoczesne technologicznie itd. po pierwsze jest gorsze merytorycznie – materiały będą znacznie gorsze jakościowo, co oznacza pogorszenie wykształcenia dzieci, a po drugie dla rodziców będzie dużo droższe od podręczników papierowych. Poza tym wydawcą podręczników elektronicznych ma być ministerstwo, co tworzy monopol państwowy, czyli jeden słuszny podręcznik, który będzie bardzo łatwo zmieniać stosownie do zmian rządzących opcji politycznych. Szlachectwo zobowiązuje, nawet jeśli nie popłaca SW „Czytelnik” to jedno z najstarszych polskich wydawnictw, działające od 1944 roku. Do dziś hołduje swoim najlepszym tradycjom wydając książki, które prezes Marek Żakowski porównuje do towarów delikatesowych. W warunkach wolnego rynku nie jest to działalność lukratywna. Obecnie wydajemy rocznie 30-40 tytułów, a mówię o tym z żalem, bo kiedy zaczynałem tu pracę 37 lat temu, to Czytelnik wydawał ich 250 – wspomina prezes. – Wydajemy mało; to dobrze i źle. Źle, bo oczywiście chciałbym wydawać bardzo dużo, ale nas na to nie stać. W związku z tym ograniczenie oferty jest w pewnym sensie świadomą polityką prowadzoną przez zarząd, którego jestem prezesem od 17 lat. Robimy to, co możemy – wydajemy mało tytułów, ale przez cały czas utrzymujemy ten sam profil literacko-humanistyczny. Mogę powiedzieć, że znaleźliśmy swoistą niszę: wydajemy ambitne książki i dzięki temu chyba się bronimy. Staramy się wydawać książki, które muszą być – i są – świetnie opracowane redakcyjnie, a także graficznie, w odróżnieniu od zdecydowanej większości obecnej produkcji wydawniczej, której poziomem jestem przerażony: i ze względu na meritum, i na opracowanie graficzne i typograficzne. Projekty okładek są np. obecnie wykonywane na komputerze – zaginęło coś, co kiedyś się nazywało grafiką książkową. W Czytelniku mamy Andrzeja Heydricha – jednego z najwybitniejszych grafików, związanego od kilkudziesięciu lat z wydawnictwem, który jest też członkiem rady nadzorczej, więc u nas na takie rzeczy pozwolić sobie nie można. Dla mnie książka musi pachnieć farbą drukarską; nie przekonam się do e-booków. Dlatego staramy się jako firma utrzymywać wysoki poziom. Kiedy w grę wchodzi szlachetna działalność typu edycji Mickiewicza, Żeromskiego, archiwum „Kultury” paryskiej – wtedy wszyscy mówią: niech to zrobi Czytelnik. Inni moi koledzy wydawcy bronią się przed tego typu ofertą. Nasze tytuły wydajemy w nakładach 2-3 tys. egz. Bywa też i 1000, tylko że ten 1000 wydawany w Czytelniku jest znacznie droższy niż gdzie indziej. To głównie kwestia kosztów redakcyjnych; np. korespondencja Giedroyc-Miłosz to dla jednego redaktora prawie cały rok pracy, a dotacja wynosi 20 tys. zł na 1 tom – i nie zarabiam na tym ani złotówki. Ale nikt inny tego nie chce zrobić, bo to także kwestia fachowości pracowników. Nie płacimy, bo nam nie płacą O występujące zatory płatnicze, odbijające się rykoszetem na drukarniach, wydawcy winią przede wszystkim system dystrybucji. Kilkusetdniowe terminy płatności to rzecz karygodna, niewystępująca chyba w żadnym innym biznesie – oburza się Włodzimierz Albin. – Doprowadziliśmy jeszcze w latach 90. XX w. do takiej sytuacji, że książka stała się towarem, który można zwracać bez żadnych ograniczeń, co zdestabilizowało rynek. Nigdy nie wiadomo, kiedy dostaniemy książki z powrotem, czy zostały sprzedane, czy nie. Problem polega też na tym, że dystrybutorzy mogą brać od siebie nawzajem książki i wydawca traci nad nimi kontrolę. Jest to chyba ewenement na skalę światową. Rozumiem, że można zwracać część towaru, ale my praktycznie żyjemy w świecie faktur otwartych i mamy przez to oczywiste problemy z płatnościami. Ja akurat jestem w luksusowej sytuacji, ponieważ te 80 proc. produktów elektronicznych sprzedaję bezpośrednio do klientów i nie mam tych problemów, w związku z czym płacę też drukarniom. Natomiast moi koledzy, których jedynym kanałem dystrybucyjnym są księgarnie, bywają w sytuacji rozpaczliwej. Trzeba przyznać, że przez minione lata zrobiliśmy niewiele w celu poprawy tego stanu rzeczy, myślę jednak, że są takie możliwości. W praktyce u dużej części wydawców wygląda to tak, że jeśli mnie nie płacą, to ja też nie płacę i dochodzi do zawalenia się całego systemu – wtóruje Maciej Makowski. – Praprzyczyną tych wszystkich kłopotów jest dystrybucja. Prószyński Media nie ma tego rodzaju kłopotów; z racji wielkości wydawnictwa i – mam nadzieję –w miarę atrakcyjnej oferty tytułowej jesteśmy w stanie w dużym stopniu te płatności wymusić. Oczywiście najtrudniejsze zawsze są negocjacje z Empikiem, który jest na tyle duży, że jeśli nie chce zapłacić, to i tak praktycznie nie ma – poza oczywiście drogą prawną – szans na zmuszenie go do terminowego regulowania zobowiązań. W br. – jak mówi prezes Makowski – problem polega raczej na tym, że Empik wstrzymał zakupy niż na tym, że nie płaci. Wydawcy tną obecnie nakłady z tego powodu i zapewne poligrafia też to odczuwa. Innym nowym zjawiskiem dotyczącym także poligrafii jest fakt, że duże sieci dystrybucyjne – nie tylko Empik – spowodowały, iż książka żyje krócej. Kiedyś książka sprzedawała się przez rok, potem przez pół roku, a teraz po 3 miesiącach to jest już „odgrzewany kotlet”. To oznacza, że aby wydawnictwo osiągnęło odpowiednie obroty, trzeba wydawać więcej tytułów. Chyba że trafi się taki bestseller jak ostatnio Marii Czubaszek („Każdy szczyt ma swój Czubaszek”) wydany u nas w 200 tys. nakładu. Z drugiej strony o sukcesie wydawnictwa w danym roku decyduje raczej średnia sprzedaż tytułów niż bestsellery – twierdzi Maciej Makowski i dodaje: Sądzę, że w sprawie zatorów mogłyby pomóc rozwiązania systemowe; to jest kwestia inicjatywy ustawodawczej i odpowiednich rozporządzeń. W tej chwili niepłacący dłużnik jest w dużym stopniu bezkarny. Droga sądowa jest długa i zawiła i bardzo często nie daje oczekiwanego efektu. Z kolei wiem z doświadczenia, że warto być rzetelnym płatnikiem; jeżeli solidnie płacę, to mam większe pole manewru do negocjacji cen i lepsze warunki płatności. Natomiast wydawcy edukacyjni są uzależnieni od sezonu, który obecnie – jak mówi Piotr Marciszuk – trwa przez 3 tygodnie w roku. Poza tym teraz jest okres wymiany podręczników w związku z reformą, co oznacza dla wydawców edukacyjnych produkcję dziesiątków tysięcy książek do rozdania w ramach promocji. To następny element, który utrudnia sytuację. Jeśli o mnie chodzi, to wprawdzie też miewam czasem zatory płatnicze, ale generalnie wyznaję politykę, że działalność gospodarczą powinien finansować bank, a nie drukarz. Staram się, żeby największe płatności wypadały w sezonie, czyli im dalej od sezonu, tym dłuższe terminy płatności. O najsłabszej pozycji wydawcy w łańcuchu płatniczym mówi Marek Żakowski: Obecnie nie jest żadną sztuką wydać książkę. Nie jest też sztuką ją wydrukować, choć pamiętam czasy, kiedy było inaczej. Najtrudniej jest książkę sprzedać. Mogę powiedzieć, że w łańcuszku autor-wydawca-drukarnia-dystrybucja i na końcu księgarnia najsłabszym ogniwem jest wydawca. Autor dostaje pieniądze na ogół od razu po przyjęciu utworu. Drukarni też muszę zapłacić, nawet po 120 czy 150 dniach. Kiedyś, by pomóc drukarniom, stosowaliśmy tzw. faktury dzielone płacąc wcześniej za materiały (np. w ciągu 90 dni), a później za robociznę. I wreszcie dystrybutorzy – to najbardziej mnie boli. Dajemy im długi termin płatności, dobre warunki, ale – co najgorsze dla nas – mają pełne prawo zwrotu towaru do faktury już zamkniętej (!). Mogą zwrócić całość w ciągu 2 lat i wtedy jest kłopot, co z tym fantem zrobić. Dlatego jestem najsłabszym ogniwem: jak każdy robię biznesplan i określam terminy, kiedy powinienem dostać pieniądze, ale ich nie dostaję. Jak przycisnę, to mogę dostać zwrot zamiast pieniędzy. Więc w moim interesie jest nie nalegać. Na jeszcze inny aspekt zwraca uwagę Włodzimierz Albin: Okazuje się, że książki, które drukujemy, bardzo łatwo znajdują się w formie plików elektronicznych w Internecie i są wykorzystywane w sposób piracki. Tracimy przez to wszyscy jakąś część przychodów, która nam się należy, a co gorsza, w ostatnich miesiącach okazało się, że państwo, zamiast bronić praw naszych i autorów, których reprezentujemy, planuje usankcjonowanie tej sytuacji. Uważam, że dlatego znajdujemy się w dość krytycznym punkcie, jeżeli chodzi o ruch wydawniczy w Polsce. Wyzwania dla Polskiej Izby Książki Niebagatelną rolę ma do odegrania największa organizacja wydawców, czyli Polska Izba Książki. Jak przyznają moi rozmówcy, udało się w ciągu ostatniego roku dosyć poważnie zreformować Polską Izbę Książki, ale to dopiero początek. PIK ma obecnie podstawowy problem, jakim jest kryzys zaufania – twierdzi Maciej Makowski, członek rady PIK. – Widać, ilu wydawców znajduje się poza tą organizacją. Priorytetem jest więc kwestia odbudowy wiarygodności. Natomiast wydaje mi się, że jest to też kwestia zbyt dużych oczekiwań wydawców, którzy spodziewają się, że PIK rozwiąże im wszystkie problemy. PIK część tych oczekiwań jest w stanie spełnić, natomiast części nie i nawet nie powinna z racji tego, że jest izbą gospodarczą i jej podstawowe zadanie to lobbowanie w organizacjach państwowych, jednostkach budżetowych itp. na rzecz stworzenia najkorzystniejszej przestrzeni dla funkcjonowania biznesu wydawniczego. Piotr Marciszuk, były prezes PIK, oprócz jej zadań jako typowej izby gospodarczej widzi też inne: organizowanie promocji książek jako mody na czytanie. Ta funkcja została obecnie zmarginalizowana i tego mi żal. Badania czytelnictwa każdego roku przynoszą gorsze wyniki. Uważam też, że jednym z zadań Izby, które starałem się realizować jako jej prezes, jest współpraca z księgarzami, drukarzami, wspólne reprezentowanie całego środowiska związanego z książką, nie tylko wąskiej grupy wydawców. Jako wiceprezes Europejskiej Federacji Wydawców (FEP) P. Marciszuk wymienia też korzyści dla polskiego rynku wydawniczego z udziału PIK w tej organizacji, a także w światowym stowarzyszeniu wydawców IPA (International Publishers Association): W moim przekonaniu obydwie są nam bardzo potrzebne. IPA pracuje głównie z agendą ONZ, czyli WIPO – organizacją ochrony praw własności intelektualnej o zasięgu światowym. Obecnie trwa dyskusja nt. wyjątków edukacyjnych i bibliotecznych. Gdyby nie nasz lobbing i opór wobec tych wyjątków, które stworzyłyby możliwości do korzystania za darmo z utworów przez biblioteki, szkoły i uczelnie, to moglibyśmy szybko pozamykać nasze interesy i można by mówić o załamaniu branży. Mamy też spotkania wydawców edukacyjnych z całego świata, którzy artykułują swoje problemy – wszędzie takie same –i co ważne, dzielą się doświadczeniami. Rezultaty są publikowane w mediach i oddziałują również na świadomość odbiorcy w Polsce. IPA wspiera też dążenia środowiska do zmiany prawa autorskiego w celu ograniczenia dozwolonego użytku, np. dzielenia się utworami chronionymi prawem autorskim ze wszystkimi znajomymi (na Facebooku mamy ich wszak tysiące…). W świecie jest to niedozwolone, a u nas tak. Działalność FEP jest jeszcze ważniejsza, ponieważ jest ona zarejestrowana jako formalna organizacja lobbingowa i ma dostęp do prac i spotkań wszystkich komisji parlamentarnych, współpracuje z Komisją Europejską i ma na bieżąco informacje o tym, co się dzieje w Europie. Opiniowaliśmy ostatnio dyrektywy o dziełach osieroconych i dziełach, które wypadły z użytku komercyjnego. To bardzo duża dziedzina rynku, która umknęłaby w ogóle spod kontroli wydawców; udało się ją zachować. Jeszcze jeden bardzo ważny projekt ARROW – stworzenie europejskiego systemu informacji o statusie dzieła (in print, out of print czy out of commerce); aktywność FEP przyczyniła się m.in. do tego, że posiadacze praw autorskich wygrali z firmą Google. To sprawy, które stają się coraz ważniejsze, warunkują istnienie całej branży. Dzięki współpracy PIK i FEP (lobbingowi w Polsce i Brukseli) udało się także zachować po 2007 r. zerowy podatek VAT na książki drukowane (w Polsce od 2011 mamy stawkę 5 proc., a nie 8 proc.), zachowaliśmy stawkę 0 proc. w okresie przejściowym, co wprowadziło sporo bałaganu, ale pozwoliło zmniejszyć straty wydawców. Obecnie bardzo silnie lobbujemy na rzecz obniżenia VAT na publikacje elektroniczne. Przykład europejski jest dla nas także bardzo ważny w lobbingu na rzecz naszych własnych krajowych rozwiązań (egzemplarz obowiązkowy, Fundusz Promocji Twórczości, Public Lending Right). Na koniec oddajmy zatem głos nowemu prezesowi PIK (w czasie naszej rozmowy był on kandydatem na to stanowisko): Musimy mieć silną organizację, która jest w stanie zapanować nad zmianami dotyczącymi w sposób istotny branży wydawniczej. Obecnie najbardziej drażliwym przykładem jest sytuacja wydawnictw edukacyjnych, które mają problem związany nie tylko z prawami autorskimi, ale także z konkurencją państwa. PIK ma świetną markę, należy ją wzmocnić. Powinna być organizacją, która potrafi sprawnie działać – to po pierwsze. Po drugie: mimo że mamy wiele wspólnych interesów, na rynku wciąż jesteśmy konkurentami. W związku z tym ta organizacja musi znaleźć odpowiednią równowagę w kwestii ingerencji w sprawy między wydawcami. Tej równowagi obecnie nie ma. Następną rzeczą, którą chciałbym osiągnąć, jest jasne określenie celów PIK, ponieważ zajmuje się ona wieloma sprawami drugorzędnymi z punktu widzenia naszych interesów gospodarczych, jak np. promowanie czytelnictwa. Czy Włodzimierzowi Albinowi powiedzie się realizacja wszystkich zamierzeń – czas pokaże. Gorąco mu tego życzymy we wspólnym interesie: wydawców i drukarzy. Podziękowania dla Pana Andrzeja Janickiego, właściciela Drukarni Wydawniczej im. W.L. Anczyca, za pomoc w przygotowaniu tego artykułu