Wszystkiego można się nauczyć
6 gru 2016 14:56

Jak już wspominaliśmy w poprzednim, lutowym wydaniu „Poligrafiki”, z okazji 45-lecia Instytutu Poligrafii zaplanowaliśmy cykl wywiadów z jego najbardziej zasłużonymi pracownikami. Do tego numeru przygotowaliśmy rozmowę z doktorem Henrykiem Godlewskim, który z Instytutem Poligrafii jest związany od 1997 roku. W tym czasie przez 3 kadencje, a więc przez 9 lat, pełnił między innymi funkcję zastępcy dyrektora placówki. Henryk Godlewski zapisał się w pamięci studentów jako wyrozumiały wykładowca, do którego można było zwrócić się z każdą sprawą, nie tylko uczelnianą. n Panie doktorze, jak rozpoczęła się Pańska przygoda z Instytutem? Henryk Godlewski: Nigdy nie myślałem, że będę nauczycielem, a tym bardziej nauczycielem akademickim. Bezpośrednio po studiach w okresie tzw. poszukiwań miałem krótkie epizody w Zakładach Remontowych Maszyn Poligraficznych Grafmasz i w Politechnice Łódzkiej. Ostatecznie na 11 lat związałem się z Centralnym Ośrodkiem Badawczo-Rozwojowym Przemysłu Poligraficznego na Miedzianej. Wyniki prac badawczych i konstrukcyjnych realizowanych w Ośrodku pozwoliły mi na uzyskanie stopnia doktora. Z dydaktyką po raz pierwszy zetknąłem się na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku w Politechnice Łódzkiej, gdzie pracowałem w nowo utworzonym Zakładzie Maszyn Poligraficznych na stanowisku docenta kontraktowego. Dzieci dorastały, a że w domu poligrafia była na pierwszym miejscu, najstarsza córka stwierdziła, że chce się uczyć poligrafii. I tak trafiłem za córką do Technikum Poligraficznego na Stawki, a następnie do Instytutu na Konwiktorską. W końcu dziecka należy pilnować. n Jak długie są więc tradycje poligraficzne w Pańskiej rodzinie? H.G.: Wcześniej nie miałem rodzinnych tradycji poligraficznych. Jestem absolwentem Wydziału Budowy Maszyn Poligraficznych Moskiewskiego Instytutu Poligraficznego. Zaczynałem, kiedy pierwsze maszyny offsetowe wchodziły na rynek. Uczyłem się na linotypach, monotypach i maszynach typograficznych. Tradycje nie są długie, ale cała trójka moich dzieci i zięć są poligrafami. Syn po technikum ukończył Wydział Polonistyki UW i pracuje w poligrafii –jest grafikiem komputerowym. Moje trzecie dziecko również ukończyło Technikum Poligraficzne i z powodzeniem wykorzystuje wiedzę nabytą w szkole w swojej działalności zawodowej. n Jakie były Pańskie pierwsze wrażenia z kontaktu z Instytutem Poligrafii? H.G.: Pierwsze wrażenia oczywiście były bardzo dobre. Przyjął mnie profesor Herbert Czichon, który pełnił wtedy funkcję dyrektora Instytutu. Przedstawił mi swoją wizję rozwoju Instytutu i szybko doszliśmy do konsensusu. Pasowałem mu do koncepcji i mnie ta koncepcja też odpowiadała. Odpowiadał mi zakres, którym miałem się zajmować, czyli maszyny poligraficzne. Pierwsze wrażenia z pracy na uczelni kojarzą mi się z dużą odpowiedzialnością i ze stosunkowo dużym luzem nauczyciela akademickiego: swobodą działania, brakiem 8-godzinnego czasu pracy oraz wieloma możliwościami zagospodarowania tego czasu. n Wspominał Pan o prowadzeniu własnej firmy, której z pewnością musiał Pan poświęcać mnóstwo czasu i wysiłku. H.G.: Zgadza się. Przez 22 lata, praktycznie do 2008 roku, prowadziłem zakład remontu maszyn poligraficznych. Praca ta, bezpośredni kontakt z maszynami, rozwiązywanie problemów technicznych, pomimo że obarczona wieloma niedogodnościami, dawała mi niewyobrażalną satysfakcję. Ale... Na pewno trzeba było się przystosować do pracy z młodymi ludźmi, ze studentami. Jest to specyficzny zawód. Kiedy mówiłem o swobodzie i luzie, miałem na myśli powołanie mnie na stanowisko zastępcy dyrektora ds. dydaktycznych. Wiązało się to z nowymi obowiązkami i większą odpowiedzialnością w zakresie administracji, ale też z dużo bliższym kontaktem ze studentami. Studenci mieli różne problemy i trzeba było je rozwiązywać. n O ile dobrze pamiętam, bezpośrednio ze stanowiska zastępcy dyrektora Instytutu Poligrafii przeniósł się Pan na Wydział Inżynierii Produkcji. H.G.: To było nie całkiem tak. W 2006 roku Instytut Poligrafii został przeniesiony z Wydziału Geodezji i Kartografii na Wydział Inżynierii Produkcji. W roku 2008 w wyniku reorganizacji Wydziału powstały Instytut Mechaniki i Poligrafii oraz Zakład Technologii Poligraficznych. W nowej strukturze, w kadencji 2008-2012 pełniłem funkcję pełnomocnika dziekana do spraw studiów niestacjonarnych, a w obecnej prodziekana ds. studiów niestacjonarnych WIP. n Wracając do historii Instytutu, kto z Pańskich podopiecznych najbardziej zapisał się w Pana pamięci? H.G.: Większość moich absolwentów, którzy zapisali mi się w pamięci, to studenci zaoczni. Nie wiem, z jakiego powodu, ale właśnie ze studentami niestacjonarnymi łączą się u mnie pojęcia zrozumienia i dobrej współpracy. Pamiętam studentkę, która studia przerwała i po wielu latach wróciła, aby je dokończyć. Niezwykle sympatyczna dziewczyna. Jej podejście do pracy było niesamowicie solidne. Zdarza się, że studentów trzeba ponaglać do pisania pracy dyplomowej; w jej przypadku to ona była tym motorem, który mnie dopingował do działania. Dziewczyna bardzo sumiennie podeszła do pracy dyplomowej i oczywiście ukończyła ją z oceną bardzo dobrą. Dobrze wspominam koleżankę ze szkoły poligraficznej. Była po fotografii, a do nas przyszła na studia zaoczne pracując jednocześnie w szkole. Byłem promotorem jej pracy dyplomowej. Ona również zaskakiwała mnie swoim podejściem do nauki. To są dorośli ludzie, którzy wiedzą, po co przychodzą na uczelnię. Miałem też studenta, dla którego problemem było rysowanie schematów kinematycznych. Kiedy mu wszystko wytłumaczyłem i zrozumiał, to nie można było go wyhamować. Wciąż mówił: „Jakie to fajne”. Świadczy to o tym, że nie ma rzeczy trudnych. Są tylko niepoznane, a wszystkiego można się nauczyć. n Jakie jest Pana najciekawsze przeżycie z wykładów lub ćwiczeń? Czy przychodzi Panu teraz na myśl jakaś konkretna sytuacja? Pamiętam, że większość studentów lubiła wykłady z Panem. H.G.: Wielokrotnie spotykałem się jednak z negatywną oceną, nie tyle dotyczącą prowadzenia ćwiczeń, ile wyposażenia, jakim dysponujemy, a możliwości mamy ograniczone. Mamy prasę przedrukową, Grafopress i Romayora, robiliśmy, co w naszej mocy. W wyposażeniu naszego zakładu są oczywiście maszyny bardziej zaawansowane, tyle że nie do ćwiczeń, które realizujemy. Obecnie mamy też maszynę Dominant i wyremontowanego, dwukolorowego Heidelberga, który wcześniej stał w drewnianym „sarkofagu”. One są jednak przeznaczone do nauki technologii drukowania. U mnie na maszynach drukujących razem ze studentami „wchodzimy w maszynę”. Te maszyny, jako produkcyjne, są po prostu nieosiągalne; nie można ich zobaczyć od wewnątrz. Jeśli chodzi o przeżycie na wykładach, to zawsze są duże emocje, kiedy studenci przychodzą na wykłady w komplecie. Jeżeli zaś chodzi o ćwiczenia laboratoryjne, to jest cała procedura rozpoczęcia ćwiczeń i prowadzenia szkoleń bhp, żeby takich niezwykłych przeżyć uniknąć, gdyż mogłoby się to źle skończyć. Na pewno przyjemne wrażenie z ćwiczeń laboratoryjnych jest wtedy, kiedy studenci z przejęciem podchodzą do maszyny, oglądają ją i po kolei rysują schematy kinematyczne. Oczywiście dziewczyny wiodą tutaj prym. Są dokładniejsze i bardziej dociekliwe, a panowie jak zawsze kombinują jakąś psotę. Żeby uniknąć takich zabaw, wszelkiego rodzaju sprzęty ruchome, takie jak wózek widłowy, są usunięte. Należy dążyć do tego, aby takich niezwykłych przeżyć nie było. Na szczęście w czasie mojej pracy na Politechnice u mnie na zajęciach nie było takich przygód – w sensie negatywnym – i należy się z tego tylko cieszyć. n Jaki Pańskim zdaniem jest największy sukces Instytutu Poligrafii? H.G.: Na pewno sukcesem są nasi absolwenci. Oni świadczą o wkładzie naszej pracy w ich rozwój i rozwój branży. Czym innym możemy się pochwalić, jeśli nie naszym „produktem”? n Czy orientuje się Pan, ilu absolwentów Instytutu pozostaje w branży poligraficznej? H.G.: Nie wiem dlaczego, ale nasi studenci po ukończeniu studiów, kiedy już są zawodowo ustawieni, mają dystans do kontaktu z nami. Sami między sobą chętnie się kontaktują, zaś z Zakładem czy Instytutem, jak to kiedyś bywało, nie bardzo. Traktują to jako etap, który już przeszli. Oczywiście są wyjątki. Edward Dreszer, który nadal jest związany z uczelnią, chętnie angażuje się w jej bieżące sprawy – jego synowie ukończyli Instytut Poligrafii i kontynuują naukę na Politechnice Warszawskiej. Członkowie Stowarzyszenia Absolwentów również chętnie działają i integrują się między sobą. Powstała idea ogólnouczelniana, aby śledzić drogi naszych absolwentów. Nie wiem, na ile to będzie realne. Powstają różnego rodzaju ankiety, lecz niestety tracimy tych absolwentów. Inne formy integracji absolwentów po ukończeniu studiów są bardziej efektywne. n Kiedy ja zaczynałem studiować poligrafię, na roku było blisko 70 osób. Później zostało nas około 30 i zajęcia były prowadzone w małych grupach. To tworzyło pewnego rodzaju rodzinną atmosferę. Myślę więc, że więź absolwentów Instytutu jest jednak większa niż absolwentów kierunków, gdzie na roku było ponad tysiąc osób. H.G.: Branża jest bardzo hermetyczna i na dobrą sprawę ci wszyscy ludzie się znają i często spotykają na szkoleniach czy konferencjach, nie mówiąc o kontaktach ściśle zawodowych. To jest specyfika naszej branży. Aczkolwiek wiele osób, które nie kończyły Instytutu, w branży się odnajduje i wchodząc w ten krąg, są do niego przyjmowani. n Jak widzi Pan przyszłość Instytutu? H.G.: Okres, który teraz przeżywamy, jest dla nas nowy. Następują zmiany programowe zarówno w technikum, jak i w szkolnictwie wyższym. Obecnie jesteśmy na etapie wprowadzania systemu bolońskiego i zmian związanych z krajowymi ramami kwalifikacji. Są to rewolucyjne zmiany w szkolnictwie wyższym prowadzące do otwarcia ram naszego szkolnictwa na ludzi z zewnątrz. Aktualnie kończymy też dopracowywanie studiów II stopnia. Komisje, które recenzowały nasze programy, wręcz nakazały nam otwarcie branży poligraficznej tak, aby osoba bez podstawowego przygotowania poligraficznego mogła podjąć studia na II stopniu poligrafii. Musi to być przemyślany i tak ustawiony proces dydaktyczny, żeby każdy z zewnątrz mógł z niego skorzystać, oczywiście spełniając minimalne wymagania takie jak tytuł studiów I stopnia. n Czy Pana zdaniem jest to dobre rozwiązanie? H.G.: Tutaj tok myślenia o szkolnictwie zawodowym całkowicie wywraca się do góry nogami. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni do tego, że jest kilka osób, które wiedzą, co absolwent musi umieć i jeśli czegoś nie wie, to nie należy mu się dyplom. Natomiast zmiana polega na tym, że człowiek, który chce studiować, chce poznawać nowe zakresy wiedzy i umiejętności, powinien mieć dużą dowolność w indywidualnym wyborze tych zagadnień, które go interesują. Przeglądałem założenia reformy szkolnictwa wyższego po tej reformie, która teraz nastąpiła i jest tam takie sformułowanie, że należy uwzględnić również przebieg pracy zawodowej, kwalifikacje, które człowiek zdobył poza uczelnią. To niezwykle złożony proces. Jeżeli chodzi o przyszłość, to mam nadzieję, że uruchomienie studiów II stopnia pomoże nam w pozyskaniu studentów, których liczba niestety maleje. Kandydaci wybierając studia I stopnia liczą, że będą mogli je kontynuować i uzyskać tytuł magistra na wybranym kierunku i takich możliwości będą szukali. Myślę, że uruchomienie studiów II stopnia wzmocni nasz kierunek. II stopień, który pojawi się także na studiach zaocznych, pozwoli naszym absolwentom, których już mamy sporo i którzy są ustawieni zawodowo, na podwyższenie kwalifikacji i uzyskanie dyplomu magistra. Sytuacja może się więc zmienić na lepsze. Ja stawiam na absolwentów studiów zaocznych, którzy zechcą kontynuować naukę. n Dziękuję za rozmowę Rozmawiał Karol Suski