Książka kontra media elektroniczne
6 gru 2016 14:56

Wydawnicza koncepcja książki powstaje zwykle w oparciu o jedną z dwóch przeciwstawnych sobie motywacji – duchową lub materialną. Jej zawartość treściowa może być przesłaniem kierowanym przez autora do czytelników. Dzieło może jednak również powstać na zasadzie wyboru treści, która sprzeda się najlepiej. W pierwszym wypadku mamy do czynienia z misją kulturową, z działaniem naukowym lub edukacyjnym. W drugim autorzy będą schlebiać przeciętnym gustom gawiedzi. Między jednym a drugim edytorskim uzasadnieniem mamy pełną gamę pośrednich motywacji, które oddalają się lub zbliżają do jednej czy drugiej skrajności. W dzisiejszej dobie znaczenie mają techniki produkcji książek, ponieważ wpływają na zasięg i siłę ich oddziaływania. Jesteśmy świadkami nieustannego eksperymentowania i powstawania nowych technologii, z których jedne idą w zapomnienie, a inne są rozwijane. Technologie tworzą i testują głównie producenci sprzętu poligraficznego oraz dystrybutorzy multimediów dysponujący zapleczem finansowym. Dynamicznie rozwijane są techniki wykorzystujące bazy danych z różnych źródeł, ułatwiające budowanie zawartości publikacji, a jednocześnie pozwalające indywidualizować odbitki drukarskie. Wiemy, że w drukarniach i pracowniach graficznych instalowane jest innowacyjne oprogramowanie. Śledzimy postęp w ulepszaniu materiałów drukarskich: farb, materiałów introligatorskich, papierów i innych podłoży drukowych, przynoszący nowe właściwości fizyczne produktów. Świat aż kipi od świeżych pomysłów, twórczej pracy i postępu. Ów żywy ferment twórczy w żaden sposób nie przystaje do prorokowanego końca tradycyjnej książki. W zmierzch książki trudno jest uwierzyć obserwując w kraju i za granicą zaangażowanie umysłów i kapitału w dziedziny z nią związane. Fizycznie książki są realnymi przedmiotami – użytkowymi produktami przemysłu i towarem handlowym. Mają swój ciężar, objętość, jakość, nakład, koszty wykonania i cenę sprzedaży, podobnie jak ma je wiele wytworów przemysłowych. Książce jednak przypisujemy status szczególny. Nasza gotowość do szukania wyjątkowości książki wynika z jej charakterystycznej cechy: zawartości intelektualnej kryjącej się zarówno w treści, jak i w formie. Dostrzegamy również funkcjonalność wpływającą na dotarcie do zawartości intelektualnej, bowiem książka to przedmiot użytkowy. Może być funkcjonalna, nowoczesna i piękna, ale może być brzydka lub z wadami uniemożliwiającymi sprawne z niej korzystanie. Książka zmaterializowana w postaci kodeksu udowodniła użyteczność przez blisko 2000 lat. W trakcie długiej historii zmieniały się jej cechy zewnętrzne: wystrój graficzny, typy pisma, materiały piśmiennicze, używane pigmenty, jednakże zasadnicza budowa – połączone w grzbiecie karty, które można przewracać do przodu i do tyłu – pozostała niezmienna. Trudno wyobrazić sobie coś wygodniejszego i bardziej sprzyjającego lekturze. Mamy do czynienia z przedmiotem ergonomicznym. Jego forma wizualna bywa obiektem projektowania, czyli designu, ale projektanci niezwykle rzadko naruszają kodeksową postać, stanowiącą pryncypium fizycznej konstrukcji książki. W tradycyjnej książce łatwo doszukać się jej tożsamości materialnego przedmiotu. Tożsamość tę można uzupełnić listą walorów funkcjonalnych, bo np. uszeregowanie elementów tekstu i miejsce ich występowania są efektem liniowego sposobu percepcji oraz odbiciem przyzwyczajeń czytelniczych kształtowanych pokoleniowo. Prof. Umberto Eco, znany włoski pisarz i uczony zajmujący się m.in. semiotyką i procesami komunikacji, nie ma obaw o przyszłość tradycyjnej książki. Twierdzi, że to jeden z tych wynalazków (jak młotek, garnek czy nóż), dla których nie znaleziono w ciągu stuleci lepszych ergonomicznie odpowiedników. Książka dobrze pasuje do ręki, można ją czytać niemal w każdej sytuacji. Eco uświadamia też oczywistą prawdę, że pojawienie się nowego środka przekazu nie tylko nie zabija poprzedniego, ale zwykle uwalnia go od pewnych serwitutów. Malarstwo nie umarło, gdy pojawiły się fotografia i kino. Nie musiało już zajmować się portretowaniem, a zyskało swobodę pozwalającą na wcześniej nieuświadamiane przygody artystyczne i poznawcze. Gdy uruchomiono telewizję, tęgie umysły prorokowały upadek kina i przemysłu filmowego. Dzisiaj widzimy, że pomimo kilkudziesięciu kanałów w telewizorach kino ma się dobrze, producenci filmowi zarabiają miliardy dolarów i nieustannie trwa Oscarowy show. Dzisiejsze nowinki dotyczą książki należącej do Galaktyki Gutenberga. Znajdujemy się w sytuacji, która w przeszłości była udziałem świadków pozornego upadku innych mediów. Nie potrafimy do końca wyobrazić sobie, co niesie przyszłość i jakie perspektywy otworzą się przed książką. Nie wiemy także, jakie formy treściowe będą dominowały za kilkanaście lat. Pojawienie się słowników i encyklopedii łatwo dostępnych w Internecie oraz wyposażonych w hipertekstowe systemy wyszukiwawcze wypchnęło z księgarń informatoria. Wygody i szybkości docierania do pojedynczych, wyodrębnionych informacji nie możemy kwestionować. Niewątpliwie druk jako sposób publikowania książek pewnego rodzaju oddaje dzisiaj pole, czego dowodzi np. decyzja redakcji Encyclopaedia Britannica o zaprzestaniu drukowania ksiąg. Inaczej jest z książkami o treści ciągłej. Przy beletrystyce, eseistyce naukowej czy literaturze faktu niezbędna jest liniowa ciągłość czytania i przyswajania treści. Nieprzerwane śledzenie logicznie zredagowanego tekstu uruchamia mechanizmy rozumienia i solidnego zapamiętywania. Badania wykazują, że treści utrwalone drukiem są inaczej przyswajane niż odczytywane z ekranu dowolnego urządzenia. Według prof. Jacka Wojciechowskiego, bibliologa z Uniwersytetu Jagiellońskiego, „problemem fundamentalnym jest to, że przy czytaniu z druku uruchamia się pamięć trwała, a przy czytaniu z monitorów pamięć nietrwała, i tego przeskoczyć się nie da”. Jest też inny arcyważny problem. Aby korzystać z e-książki, trzeba mieć urządzenie do kontaktowania się z bazą danych i wizualizujące treść. Piotr Bolek, jeden z najlepszych programistów e-książek przyznaje, że elektroniczne formaty zależą od urządzenia czy programu e-booków, jakich używa czytelnik. Drukowana książka zaś nie potrzebuje dodatkowego odtwarzacza lub czytnika plików. Czytelnika nie interesuje zasięg łączy i ich rodzaj. Nie kłopocze się o źródło zasilania urządzenia. Nie ma problemu, że typ czytnika nie jest zgodny z odtwarzanym plikiem i że nieustannie zmieniają się urządzenia oraz standardy, bo producenci „nakręcają” rynek wprowadzając co chwila nową wersję. Czytelnik drukowanej książki nie obawia się też, że na stronicach wyskakiwać będą reklamy, bannery, buttony. Znajomość agresywnej i bezmyślnej aktywności branży reklamowej podpowiada nam, że nowy środek przekazu zawłaszczą marketingowcy. Rezultaty ich działań popsują higienę i komfort czytania, rozproszą skupienie czytelnika, zakłócą percepcję i zapamiętywanie ważnych treści. Mikołaj Topicha-Dolny, specjalista firmy eLib powiada, że „ze względu na bogatą ofertę tabletów i e-czytników oraz brak jasnej specyfikacji technicznej urządzeń, kłopoty z prawidłową prezentacją tekstu rosną lawinowo. I o ile w przypadku popularnych problemów da się opracować rozwiązania, o tyle znacznej części błędów niestety nie da się nawet przewidzieć”. Stojąca na półce tradycyjna książka sama w sobie jest urządzeniem oraz bazą danych, a my, ludzie, jej czytnikiem. Z punktu widzenia funkcji pragmatycznych jest to sytuacja idealna. W historii kultury materialnej nie znajdujemy przypadków pozbywania się przez społeczeństwa przedmiotów tak doskonałych. Ogólnie uważa się, że książka i e-książka przez długi czas będą funkcjonowały równolegle. Tempo rozwoju książki elektronicznej będzie szybsze. Programiści e-boo-ków przyznają, że ich przygotowanie jest dzisiaj wciąż znacznie trudniejsze niż przygotowanie wersji drukowanej. Stopniowo musi wykształcić się nowy typ edytorów, projektantów graficznych i technicznych, jak ma to miejsce w innych transformujących się zawodach. Drukarnie zaś będą miały sporo czasu na ewolucyjne, a nie – rewolucyjne przystosowanie się do nadchodzących zmian. Skrót referatu wygłoszonego podczas konferencji „Dziesięć lat później. Inowrocław 2002–2012”