Kolejny wywiad poświęcony 45-leciu Instytutu Poligrafii przeprowadziliśmy z niepodważalnym autorytetem z dziedziny introligatorstwa. Jest nim oczywiście dr Stanisław Stachowicz, absolwent i wieloletni pracownik Instytutu Poligrafii oraz laureat nagrody „Zasłużony dla Polskiej Poligrafii”.
n Doktorze, proponuję, żebyśmy zaczęli od Pańskich początków w poligrafii. Czemu wybrał Pan akurat ten kierunek?
Stanisław Stachowicz: Zadecydował o tym zbieg okoliczności. W rodzinie ze strony matki byli elektrycy i geodeci – m.in. prof. Blachut, który mieszkał w Kanadzie – natomiast ze strony ojca przodkowie uprawiali malarstwo i pracowali także w drukarniach. Początkowo studiowałem budownictwo ogólne na Wojskowej Akademii Technicznej. Mój ojciec w tym okresie chorował i niestety zmarł. Po jego śmierci wuj z Krakowa, który pracował w Drukarni Narodowej zaproponował, abym przyszedł do nich do pracy. Odpowiedziałem, że wolałbym najpierw skończyć studia poligraficzne i ewentualnie później pójść do pracy w drukarni. Przerwałem studia w Wojskowej Akademii Technicznej, gdyż perspektywa trwałego związania się z tym środowiskiem, a także fakt, że – jak mawiali moi przełożeni – dyskutowałem z rozkazami sprawiły, iż ostatecznie wybrałem kontynuację edukacji w Politechnice Warszawskiej. I tak trafiłem na studia poligraficzne. Egzamin wstępny zdawałem jeszcze w mundurze wojskowym.
n A jak Pan wspomina swój pierwszy kontakt z Instytutem?
S.S.: Studia inżynierskie w Instytucie Poligrafii rozpocząłem w 1970 r., a pod koniec roku akademickiego pojawiła się propozycja wyjazdu na studia poligraficzne do Moskiewskiego Instytutu Poligraficznego. Warunkiem ich podjęcia było ponowne rozpoczęcie studiów od pierwszego semestru, co uznałem za stratę czasu i wobec tego kontynuowałem studia w Politechnice Warszawskiej, które ukończyłem w grudniu 1974 r. Pracę w Instytucie Poligrafii rozpocząłem 16 stycznia 1975 r. od półrocznego stażu przemysłowego w warszawskim Domu Słowa Polskiego w dziale introligatorni. Później kontynuowałem jeszcze studia magisterskie, a także odbyłem staż naukowy w Moskiewskim Instytucie Poligraficznym. Dodatkowo ukończyłem też studia podyplomowe z matematyki w Polskiej Akademii Nauk.
To wszystko oceniam z perspektywy czasu jako inwestycje w podniesienie poziomu procesu dydaktycznego, a przy tym zlecenia przemysłu na badania były swoistą kopalnią problemów do rozwiązania.
Jeśli chodzi o studia, to były one dużym obciążeniem dla studentów. Tygodniowo mieliśmy 45-46 godzin zajęć, więc nauka trwała od poniedziałku do soboty włącznie. Wtedy było dużo więcej laboratoriów w porównaniu ze stanem obecnym. Mieliśmy też coroczne praktyki zawodowe w zakładach produkcyjnych, co było moim zdaniem korzystne. Później z tych praktyk zrezygnowano i przystano na jedną praktykę dyplomową, co nie tylko moim zdaniem było wyrwą w procesie dydaktycznym, gdyż gros studentów kończyło licea ogólnokształcące i z techniką nie miało zbyt wiele do czynienia. Tak więc ponownie wróciliśmy do praktyk zawodowych i praktyki dyplomowej.
Zatrudnienie i początki pracy w Instytucie Poligrafii wspominam bardzo mile. Panowała tu dobra i przyjazna atmosfera. Profesor Felicjan Piątkowski, ówczesny dyrektor Instytutu, był bardzo życzliwy dla pracowników – dużo z nami rozmawiał i doradzał nam, troszcząc się, aby każdy spełnił swoje ambicje naukowo-badawcze.
n Profesor Felicjan Piątkowski, o którym Pan wspomniał, musiał być wyjątkową osobą. Wszyscy moi rozmówcy z cyklu wywiadów poświęconych 45-leciu Instytutu Poligrafii wyrażają się o nim w bardzo pochlebny i ciepły sposób. Ja niestety nie miałem okazji poznać go osobiście, ale na podstawie zasięgniętych opinii mogę wnioskować, że była to osoba, która miała bardzo duży i pozytywny wpływ na rozwój Instytutu. Czy mógłby Pan powiedzieć coś więcej o profesorze Piątkowskim?
S.S.: Tak, to prawda. Profesor Piątkowski zwracał się do nas „Pani koleżanko, Panie kolego”, łagodząc w ten sposób oficjalny ton rozmowy. Zawsze był życzliwy i interesowało go nawet to, czy nie mamy żadnych problemów natury osobistej. Bardzo często rozmawiał z nami o propozycjach zmian i ulepszeń, jakie należałoby wprowadzić w funkcjonowaniu Instytutu. Profesor Piątkowski często nam powtarzał następującą maksymę: „Panie i Panowie, pamiętajcie: przede wszystkim na pierwszym miejscu dydaktyka!” Kierując się między innymi tą sentencją wypracowałem najwięcej nadliczbowych godzin dydaktycznych w Instytucie, a jak wynika z informacji działu nauczania – także w Politechnice w tamtych latach. Wiąże się to również z faktem, że prowadziłem wiele różnych zajęć, wśród których były przedmioty stanowiące moje hobby. Do tej grupy należały między innymi geometria wykreślna, rysunek techniczny, mechanika i elektrotechnika. Profesor Piątkowski był też oddanym patriotą. Myślę, że warto rozważyć możliwość wydania specjalnej publikacji poświęconej jego osobie. Zawsze w naszym gronie stawialiśmy go za wzór profesora mawiając o nim „profesor profesorów”.
n Wracając do Pańskiej osoby, jakie wydarzenie związane z Instytutem Poligrafii wspomina Pan najprzyjemniej?
S.S.: Jeśli chodzi o pracę w Instytucie, to najmilej wspominam współpracę w kolektywie. Wielu z nas pracowało nie tylko w ciągu dnia, ale także do późnych godzin nocnych, a czasami nawet porannych. To wszystko dlatego, że czerpaliśmy z tego ogromną satysfakcję. Nasza udana współpraca miała duży wpływ m.in. na ukończenie prac doktorskich niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania Instytutu. Doktorat ukończyliśmy wspólnie w dużej grupie osób. Nawzajem się dopingowaliśmy i to właśnie cenię sobie do dnia dzisiejszego.
n A może było jakieś osobiste doświadczenie z pracy w Instytucie, które wspomina Pan z wyjątkowym sentymentem?
S.S.: Dla mnie zawsze najważniejsza była także bezinteresowna pomoc świadczona na rzecz zakładów poligraficznych. W swojej historii miałem wiele takich przypadków. Jeden z nich wiąże się z wrocławską drukarnią, gdzie pracował mój dyplomant, który zajmował się tam standaryzacją procesów drukowania. Pewnego dnia zadzwonił do mnie z prośbą o pomoc w kłopotach natury technicznej. Problem polegał na tym, że ich wydruki w postaci bobin, które były używane jako „ślepaki biletowe” do automatów drukujących, niestety nie mogły być w nich zadrukowywane. Konsultacje przeprowadzałem na odległość mając do dyspozycji wyłącznie przesłane przez nich próbki. Otrzymywałem w tej sprawie wiele telefonów dziennie i cały czas uspokajałem ich, że sprawa z pewnością zakończy się sukcesem. W trzecim dniu wysłałem im faks oświadczający, że przyczyną niemożliwości wykonania nadruków w tym automacie jest jego wadliwa konstrukcja polegająca na braku odprowadzania ładunków elektrostatycznych z głowicy drukującej. Następnego dnia dostałem odpowiedź, że trafiłem w dziesiątkę, a wszystkie sprowadzone do Polski drukarki zostały pod względem konstrukcyjnym poprawione. To właśnie pomoc innym sprawia mi niezmierną radość. Są to małe, ale cieszące sukcesy. Takich przypadków było więcej, także w przemysłach stosujących technologię poligraficzną, np. w przemyśle meblarskim w druku oklein meblowych, a także przy zadrukowywaniu tkanin.
Miło wspominam również pracę w charakterze biegłego w sądach, gdzie podczas jednej ze spraw pełnomocnik procesowy zadawał mi wiele pytań, czy tę książkę można naprawić. Oczywiście wygłosiłem krótki wykład po zapytaniu przewodniczącej, jakie mam zdanie w tej sprawie, ale pomimo moich wniosków pełnomocnik nadal drążył temat. Na to przewodnicząca odpowiedziała, że sąd zrozumiał wykład i ma pojęcie o produkcji książek, więc stawianie powtórnych pytań co do innych możliwości naprawy książki mija się z celem, gdyż biegły wskazał, że owszem są, ale koszty tych napraw byłyby większe od kosztów jej ponownego wyprodukowania. Inne przypadki były podobne.
Pamiętam też zabawną sytuację, która wydarzyła się podczas zajęć laboratoryjnych. Zawsze ostrzegałem studentów, żeby nie zdejmowali z półek puszek z farbą stojąc na palcach. Prosiłem ich, żeby zawsze podstawiali sobie drabinkę czy taboret i zdejmowali farbę mając ją na wysokości oczu. Niestety jedna ze studentek nie zastosowała się do moich próśb, w wyniku czego wylała na siebie całą puszkę farby fleksograficznej, która zupełnie pokryła jej ubranie. Musiała więc zdjąć z siebie odzież wierzchnią, którą razem umyliśmy rozpuszczalnikami. Na koniec powiedziała, że tak czystego ubrania nie miała nawet po oddaniu go do pralni chemicznej. Z perspektywy lat miło wspomina się także takie sytuacje.
n Czy zapadł Panu w pamięć jakiś wyjątkowy student, który wyróżniał się spośród innych?
S.S.: Był taki jeden student, a nawet dwóch. Pierwszy z nich wielokrotnie apelował do mnie, że jest w stanie napisać mi oświadczenie, w którym zapewniałby, że nigdy nie będzie pracował w introligatorni, w zamian za łagodniejsze traktowanie podczas egzaminu. Powiedziałem mu, że nigdy nie wiadomo, co będzie się robiło w życiu, a nabyta wiedza zawsze może mu się do czegoś przydać. Po kilku latach koleżanka w pracy poinformowała mnie, że mam gościa, który jest byłym studentem i chciałby się ze mną spotkać, ale nie ma odwagi. Przekazałem, że go oczekuję, a w czasie spotkania oznajmił mi, iż to on podczas studiów oświadczał, że nigdy nie będzie pracował w introligatorni, a obecnie pracuje jako kierownik introligatorni. To była bardzo miła sytuacja, która potwierdziła, że trzeba być wymagającym wobec studentów.
Sytuacja drugiego studenta była podobna. Ten z kolei przyszedł do mnie i powiedział, że jest tutaj tylko w celu uzyskania dyplomu uczelni wyższej, którego potrzebuje do swojej obecnej pracy – był prezesem klubu sportowego. On również chciał być łagodniej traktowany podczas egzaminu. Odpowiedziałem mu, że musi mieć wiedzę na poziomie co najmniej dostatecznym, żeby zdać u mnie egzamin. Po dwóch latach ta sztuka mu się udała.
Miałem też wielu studentów, którzy zwracali się do mnie z prośbą o organizację większej ilości zajęć prowadzonych w zakładach produkcyjnych. Te osoby bardzo dobrze znały teorię i chciały zobaczyć, jak stosuje się ją w praktyce. Ci studenci na własną rękę potrafili zorganizować autokar i o 5. rano wyjeżdżaliśmy do wielu zakładów produkcyjnych zlokalizowanych na terenie całej Polski. W dalszym okresie w tych zakładach były prowadzone także prace dyplomowe.
Pamiętam też studenta, który już na pierwszym spotkaniu poświęconym jego pracy dyplomowej ustalił ze mną jej konspekt, a w czasie badań, kiedy spotkaliśmy się kolejny raz, zauważyłem, że jest to osoba o dużych predyspozycjach do pracy naukowej. Postanowiłem więc przeprowadzić z nim rozmowę pod kątem jego ewentualnej pracy w Instytucie. W trakcie rozmowy wynikło, że pochodzi on z rodziny naukowej. Niestety, nie zawsze ci dobrzy studenci chcieli zostawać na uczelni i to było przykre. Jednak ogromną satysfakcję sprawiały nam wykładowcom – i nadal sprawiają – sytuacje, kiedy studenci dobrze się uczyli i zdawali egzaminy na oceny bardzo dobre i dobre, a ich praca zawodowa przeradzała się w pasję – obecnie są cenionymi fachowcami. Jeśli studenci uczą się tylko na „państwową” trójkę, to jest dla nas powód do zmartwień. Każdy z nas przeżywa niepowodzenia studenta i cieszy się z jego sukcesów zawodowych. Ja osobiście jestem bardzo zadowolony właśnie z takich dyplomantek i dyplomantów. Wielu z nich bardzo szybko awansowało i są cenieni nie tylko w Polsce, ale także na arenie międzynarodowej.
Nie traciłem kontaktu z byłymi studentami, w ich pracy zawodowej starałem się im zawsze pomagać, udzielałem konsultacji. Pamiętam absolwenta, który zwrócił się z problemem utrudnień w lakierowaniu, na co odpowiedziałem, iż dobrze pamiętam, że nie był na wykładzie, który dotyczył tego właśnie problemu. Wysłuchał więc skróconego wykładu przez telefon.
n Jeśli mówimy o sukcesach, jakie jest Pańskim zdaniem największe osiągnięcie Instytutu Poligrafii?
S.S.: Moim zdaniem jest to sam fakt zorganizowania tej placówki i przygotowania całego procesu dydaktycznego. Wymagało to ogromu pracy i wysiłku. Tak jak cały zespół, ja też się w to angażowałem i w tym celu prowadziłem bardzo dużo przedmiotów. W początkowym etapie rozwoju kadry naukowej na przestrzeni pewnego okresu prowadziłem 13 wykładów i 3 zajęcia laboratoryjne. Później w Instytucie nadszedł czas na obrony kilku prac doktorskich; wśród ich autorów znaleźli się m.in.: dr Henryk Dudziak, dr Jan Jasiński, dr Hanna Nowicka, dr Jan Kowalczyk, dr Bohdan Elsner, dr Tomasz Dąbrowa, dr Ewa Mudrak, dr Krzysztof Przasnek, dr Stefan Jakucewicz. Prace doktorskie kontynuowali będąc w pełni obciążeni procesem dydaktycznym. Pamiętam zabawną sytuację, jaka miała miejsce podczas rozmowy z ówczesnym dyrektorem Instytutu prof. Herbertem Czichonem. Poinformował mnie, iż zgodnie z procedurą mam 8 lat na ukończenie doktoratu, pytając również, czy skończę w terminie; jeśli nie, to ma propozycję pracy w fabryce farb. Odparłem, iż nie znoszę zapachu farb, a doktorat mam już ukończony, „w głowie”. Profesor zapytał o temat, na co odpowiedziałem, iż wiele czasu poświęciłem na szukanie w tej dyscyplinie naukowej czarnej dziury, aby doktorat wykonać ze znaczną dozą zagadnień teoretycznych. Zatem dyrektor zapytał mnie, w czym problem, i powiedziałem, że tyko formalny, gdyż muszę mieć promotora, którym został prof. A. Makowski. Można więc powiedzieć, że jednym z największych sukcesów Instytutu było zaangażowanie pracowników w przygotowywanie programu dydaktycznego, a także ich owocna współpraca międzynarodowa z innymi uczelniami poligraficznymi. Natomiast brakuje mi – co jest, moim zdaniem, błędem systemowym – możliwości swobodnego kształcenia się pracowników naukowych w systemie niezorganizowanym, w którym można wybrać odpowiednie dyscypliny nauki. Mam na myśli coś w rodzaju studium kształcenia pracowników nauki, gdzie zainteresowany mógłby dokształcać się z danej dziedziny, w której rozwija się naukowo. Przykładowo ja dla potrzeb swojej pracy doktorskiej musiałem przestudiować obliczanie odkształceń metodą elementów skończonych, metody numeryczne i pisanie programów. A podstawowym narzędziem jest matematyka, która nigdy w żadnych programach (może poza studiami na kierunku matematycznym) nie jest uwzględniona w wystarczającej ilości.
n A jak widzi Pan przyszłość Instytutu Poligrafii, obecnie Zakładu Technologii Poligraficznych?
S.S.: Jeśli chodzi o przyszłość Instytutu, to można powiedzieć, że wygląda ona tak jak nauka w dzisiejszych czasach. Wszystko jest sformalizowane, zaszufladkowane i znormalizowane. Niestety obecnie kładzie się zbyt mały nacisk na zrozumienie danego zagadnienia i wyciąganie logicznych wniosków. Jest to konsekwencją błędów edukacyjnych na poprzednich jej stopniach. Coraz mniej jest też zajęć laboratoryjnych, a sprawdzanie wiadomości na takiej zasadzie, że student je posiada, ale niekoniecznie musi umieć się nimi posłużyć w problematyce inżynierskiej, nie jest dobrym rozwiązaniem. Mówię tutaj oczywiście o ogólnych trendach widocznych w szkolnictwie wyższym. Moim zdaniem kontynuowanie tych tendencji w całej edukacji prowadzi do zamierania prac nad nowymi technologiami lub ich znacznego zawężenia. Przecież mówi się w publikatorach, iż jako naukowcy ubiegamy się o zbyt mało grantów europejskich. Miałem zamiar realizować wspólny temat badawczy z kolegą z Meksyku, ale jak zobaczyłem trzy czy cztery tomy segregatorów, to doszedłem do wniosku, że lepiej ten czas spożytkować na pracę badawczą, gdyż nie ma wyspecjalizowanych służb do obsługi tych formalności, a jedynie do odrzucania wniosków na granty badawcze.
Rozumiem studentów, że oni nie potrafią się nauczyć – nie zapamiętać, gdyż obecna edukacja od najniższych szczebli preferuje naukę na pamięć, a testy z krzyżykiem na egzaminach są tego kontynuacją. Pamiętam egzamin do Wojskowej Akademii Technicznej: tam trzeba było zdać przede wszystkim testy na logiczne myślenie, były to dwa tomy. Ta sytuacja się musi zmienić, w przeciwnym razie będziemy musieli fachowców importować, tak jak było z informatykami u naszych sąsiadów. Nie można myśleć o rozwoju gospodarczym bez dobrego szkolnictwa technicznego, w tym wyższego. Obecnie możliwości wytwarzania nowych produktów są tak ogromne, że trzeba w większym stopniu kłaść nacisk przede wszystkim na naukę o nowych materiałach i technologiach. Nie mając podstaw teoretycznych współczesne firmy prześcigają się we wprowadzaniu na rynek nowych produktów, które często po zastosowaniu okazują się fiaskiem. My jako placówka naukowa powinniśmy się zająć właśnie takimi zagadnieniami, a więc pierwszeństwo nadal mają badania przed technologią.
Jeśli chodzi o naukę w Instytucie Poligrafii, to powinniśmy kłaść większy nacisk na wdrażanie technologii poligraficznych do innych działów gospodarki, tak jak było z obwodami drukowanymi dla potrzeb przemysłu elektronicznego. Chcielibyśmy, aby prace dyplomowe nie były tak sformalizowane jak obecnie – np. objętość pracy dyplomowej obligatoryjnie ma wynosić 60 stronic. Czy można zrealizować poważny temat? Są dyplomanci, którzy chcą wynieść z pracy dyplomowej doświadczenie, co wielokrotnie obserwowałem, ale praca dyplomowa z trudem została ukończona na 200 stronicach.
Konieczne jest także utrzymanie dalszego trendu zakupu aparatury naukowo-badawczej. W początkach Instytutu zakupy finansowały Zjednoczenie Przemysłu Poligraficznego i Politechnika, a obecnie wiemy, jak niskie są nakłady na naukę. Jesteśmy w ogonie państw europejskich – trzeba zaznaczyć, iż studia techniczne są kosztowne.
n Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Karol Suski