Obchody 45-lecia Instytutu Poligrafii zbliżają się wielkimi krokami.
Aby upamiętnić tę uroczystość, spotykamy się z wybitnymi pracownikami Instytutu, którzy w jego rozwój włożyli całe serce i poświęcili mu całe życie. Taką osobą z pewnością jest doktor Ewa Mudrak. Dla licznych studentów rozmowa z nią była wielką przyjemnością pozytywnie nastrajającą do życia. Z Instytutem Poligrafii Ewa Mudrak jest związana od 45 lat, a więc od początku jego istnienia. Zaczynała jako studentka, aby później stać się dyrektorem Instytutu. Ewa Mudrak sprawowała tę funkcję przez 3 kadencje (9 lat). Wszyscy, których znam, wspominają ją ciepło jako osobę zawsze uśmiechniętą i udzielającą pomocy każdemu, kto jej potrzebował.
n Niewiele jest osób, które mogą się pochwalić tak długimi relacjami z Instytutem. Pani jest reprezentantką pierwszego rocznika Instytutu Poligrafii. Czemu akurat poligrafia?
Ewa Mudrak: Zawsze marzyłam o chemii, jednak mam skłonności do alergii, dlatego rodzice starali się odwieść mnie od studiowania tego kierunku. Powiedzieli mi, że otworzono na Politechnice Warszawskiej nowy kierunek studiów – poligrafię, który wiązał się z moimi zainteresowaniami. Wtedy jeszcze nie było „Papiernictwa i Poligrafii”. Ja się zgodziłam na „tę poligrafię”, w której, jak się okazało, poruszanych było bardzo dużo zagadnień chemicznych.
n Jak Pani wspomina początki studiowania w Instytucie? Czy była pani wzorową studentką?
E.M.: Na początku studiów byłam przerażona matematyką. W pierwszym semestrze pomogła mi osoba, która później musiała wyjechać z Polski (kolega wcześniej studiował przez dwa lata fizykę). On wciągnął mnie w rozwiązywanie „zawiłych” zadań, a po jego wyjeździe dzięki współpracy z kolegami z grupy matematyka nie była już taka trudna i radziłam sobie z nią bardzo dobrze. Po jakimś czasie niestety sobie trochę odpuściłam. Wtedy wezwał mnie do siebie profesor Edmund Pluciński i powiedział, że zauważył u mnie formę zniżkową i z matematyką jest coraz gorzej. To mnie bardzo zmobilizowało – było mi wstyd, że swoją postawą zawiodłam profesora i wybrałam znaną studentom metodę 3z. Wzięłam się więc za intensywną naukę matematyki, a na efekty nie trzeba było długo czekać. Jeśli chodzi o fizykę, to po prostu ją ubóstwiałam, ale to było jeszcze w czasach liceum. Czy byłam wzorową studentką? Na to pytanie mogliby odpowiedzieć wykładowcy, z którymi miałam zajęcia. Mogę tylko dodać, że studia ukończyłam z wynikiem bardzo dobrym.
n Po ukończeniu studiów została Pani w Instytucie?
E.M.: Najpierw skończyłam studia inżynierskie i dostałam propozycję od profesora Felicjana Piątkowskiego, aby pozostać w Instytucie. Podziękowałam za ciekawą propozycję, ponieważ ukończyłam liceum ogólnokształcące i nie czułam się na siłach uczyć studentów. Powiedziałam, że muszę najpierw popracować w jakimś zakładzie produkcyjnym i poznać poligrafię w praktyce. I tak trafiłam do Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, gdzie rozpoczęłam pracę u pana inż. Apolinarego Brodeckiego.
Tam po raz pierwszy spotkałam się z pięknymi malutkimi maszynami offsetowymi – Perełką i Brylancikiem, obie były bardzo ładne. Z moją pracą w hali maszyn offsetowych wiąże się zabawna historia. Kiedy Perełka była na etapie przeglądu technicznego, postanowiłam zobaczyć, co ma w środku. Wdrapałam się na nią, ale niestety nie zauważyłam pudełka z kulkami łożyskowymi i zrzuciłam je do środka maszyny. Wtedy ogarnęło mnie przerażenie, że inżynier poligraf tak niestosownie się zachował. Następnego dnia, kiedy praca zaczynała się o 6 rano, ja już tam byłam i opowiedziałam wszystko osobie odpowiedzialnej za prawidłową pracę maszyn w zakładzie – był to pan Edward. On to docenił i powiedział mi, że to, co zrobiłam, jest godne inżyniera.
Po rozstaniu się z dokładnie poznaną Wytwórnią Papierów Wartościowych przeszłam do pracy w Instytucie Poligrafii. Jednocześnie prowadziłam zajęcia dydaktyczne, uzupełniłam studia o tytuł magistra, brałam udział w zajęciach na studiach doktoranckich i obroniłam doktorat, którego promotorem jest wspaniały prof. Herbert Czichon.
n Czy pamięta Pani swój pierwszy wykład?
E.M.: Pierwszy wykład na studiach dziennych prowadziłam w zastępstwie osoby odpowiedzialnej za przedmiot „Galwanotechnika poligraficzna”. Nigdy go nie zapomnę. Do jego wygłoszenia (dwie godziny zajęć) przygotowywałam się bardzo solidnie. Tremę miałam do końca prowadzenia zajęć. Zresztą nie jest prawdą, że po wielu latach praktyki człowiek nabywa pewnego rodzaju wprawy, obycia i pozbywa się tremy. Podczas tego wykładu miałam dwa śmieszne przypadki. Jeden dotyczył studentki, która w czasie wykładu robiła sweter na drutach. Na początku nie zwracałam na to uwagi, jednak w pewnym momencie nie wytrzymałam i powiedziałam: „Pani robi sweterek na drutach, a ja się tu cały czas denerwuję.” Ona odparła, że ma podzielną uwagę, którą sprawiedliwie dzieli między robótkę i przedstawianą na zajęciach tematykę. Odpowiedziałam: „Pani może ma, ale ja widzę, że pani dochodzi do momentu, w którym należy rozpocząć spuszczanie oczek i martwię się, czy taką samą liczbę oczek uwzględni pani po dwóch stronach sweterka.” Jak się okazało, pierwsze zaskoczenie podziałało. Misterna praca ręczna została odłożona na spokojniejszy moment.
Później przyszło kolejne zabawne zdarzenie. To był wykład o metodach badań właściwości powłok galwanicznych; wśród nich jest metoda, która nosi nazwę grzybka kobaltowego. Polega ona na nałożeniu powłoki galwanicznej na teownik umieszczony na przedmiocie poddawanym galwanizacji, a później przyłożeniu i odczytaniu wartości siły potrzebnej do oderwania teownika od podłoża. Miałam zwyczaj zadawania na koniec wykładu pytania, czy ktoś może chce jeszcze coś wyjaśnić lub dodać? Na sam koniec jedna z obecnie znanych osób miała w oczach niesamowite iskry. Pomyślałam, że zaraz da mi do wiwatu. I właśnie on podniósł rękę i zapytał: „Bardzo mnie interesuje, czym różni się metoda grzybka kobaltowego od grzybka naturalnego?” Pamiętam, że bez najmniejszego zająknięcia odpowiedziałam: „Jak to Pan nie wie? W grzybku kobaltowym ciągniemy za ogonek, a w grzybku naturalnym za łebek.” Student był usatysfakcjonowany.
n Z pewnością przeżyła Pani wiele niezapomnianych chwil związanych z Instytutem. Czy mogłaby Pani przybliżyć choć część z nich?
E.M.: Jedną z takich chwil była sytuacja, kiedy przyszedł do mnie student na egzamin, którego nie mógł wcześniej zaliczyć i nagle zaczął recytować odpowiedzi, jak poezję. Zapytałam, jak on
zdołał się tego nauczyć i czemu dopiero teraz. Na to przerwał mi, stanowczo mówiąc: „Niech mi pani nie przeszkadza, bo zapomnę, co było dalej napisane. Całą noc siedziałem przy pani skrypcie z nogami w misce z zimną wodą, żeby nie zasnąć, i się uczyłem.” Nie wiedziałam, co mam z nim zrobić w związku z tą walką i heroiczną próbą podjęcia wyzwania zdania przedmiotu.
Podczas jednego z wykładów na studiach zaocznych pewien student wstał i powiedział: „Ja się z panią nie zgadzam”. Odpowiedziałam mu, że oczywiście ma do tego prawo, ale w czym jest problem? On wtedy odparł: „Pani powiedziała, że jedne jony biegają w tym elektrolicie w tę stronę, a drugie w drugą i ja zasłoniłem okna w całym zakładzie, zaświeciłem latarkę i tam nic nie biegało.” Już mi się cisnęło na usta, że „nie zobaczy Pan, dopóki nie kupi sobie telewizji satelitarnej”, ale wytłumaczyłam mu istotę zagadnienia w bardziej licujący z teorią sposób. Czasami przychodzą człowiekowi różne głupstwa do głowy, jednak one potrafią rozładować sytuację i umożliwiają dalszą współpracę. Takich zabawnych historii można wymieniać mnóstwo.
Praca ze studentami była cudowna. Bardzo miło wspominam bezpośredni kontakt z Nimi. Tym bardziej, że funkcje: najpierw pełnomocnika dziekana do spraw studenckich, kolejno zastępcy dyrektora ds. nauczania, a później dyrektora Instytutu pełniłam przez prawie 35 lat, a kontakt ze studentami dodawał pracy radości i młodości. Szczególnie miłym dla mnie akcentem było otrzymanie od absolwentów roku 2001 dyplomu dla wyróżniającego się wykładowcy Instytutu Poligrafii. Z wieloma swoimi absolwentami i studentami utrzymuję kontakt do dnia dzisiejszego, co jest dla mnie bardzo cenne. Muszę stwierdzić, że nigdy mnie nie zawiedli (z wyjątkiem jednego przypadku, który na długi czas zachwiał moją wiarą w uczciwość człowieka).
Niezapomniane chwile w Instytucie wiązały się również z mniej zabawnymi sytuacjami, do których można zaliczyć sprawy związane ze zmianami form kształcenia studentów, kadry pracowniczej, kierunków dyplomowania, z remontem budynku przy ul. Konwiktorskiej 2, modernizacją laboratoriów i sal wykładowych. Nie zmieniały jednak one podstawowego celu Instytutu Poligrafii, którym jest rzetelne przygotowanie wykwalifikowanej przyszłej kadry zatrudnionej w przemyśle poligraficznym.
Ogromną rolę w rozpropagowaniu aktualnej problematyki rynku poligraficznego odgrywa Stowarzyszenie Absolwentów Instytutu Poligrafii przez organizację licznych seminariów integrujących środowisko poligraficzne. Dużą aktywność wykazują również studenci, zarówno indywidualni, jak i zgromadzeni w stowarzyszeniu studentów Instytutu CMYK.
n Mówiąc o najciekawszych wydarzeniach: czy było takie, które najbardziej zapisało się w Pani pamięci?
E.M.: Na pewno było to uruchomienie w roku 1992 początkowo trwających dwa, a następnie trzy semestry studiów podyplomowych „Nowe technologie w poligrafii”, opracowanych całkowicie przeze mnie oraz remont budynku Instytutu w roku 2000.
n Czemu akurat to?
E.M.: Dlatego, że wtedy otrzymałam wiele podziękowań od różnych osób za to, że te studia uruchomiłam, a dodatkowo była to forma dofinansowania Instytutu.
Drugim wydarzeniem było rozpoczęcie modernizacji Instytutu w 2000 roku. Prace zaczęły się właściwie w październiku 1999 roku, kiedy wiedziałam, że obejmę stanowisko dyrektora. Już wtedy latem wkroczyli na teren Instytutu architekci. Wówczas w Instytucie w ogóle nie było ogrodzenia, schodów, parkingu, wejścia do budynku, a toalety pamiętały czasy wybudowania budynku. Na terenie Instytutu stał okropny bunkier, w którym trzymano chemikalia – tam, gdzie jest teraz parking. Wszystko wyglądało strasznie. Później udało się wyremontować schody i znaczną część pomieszczeń oraz uporać się z osiadaniem budynku, powodującym pękanie ścian. Najgorsze było zastanawianie się, czy w razie potrzeby studenci zdążą uciec, a ja razem z nimi. Z perspektywy czasu to brzmi nieco śmiesznie, ale wtedy budziło grozę.
n Czy jest jakaś osoba, którą Pani wspomina ze szczególnym sentymentem?
E.M.: Muszę przyznać, że chyba wszyscy zapisali się jednakowo w mojej pamięci; nie wyróżniam nikogo. Z okresu 45 lat trudno wyodrębnić jedną osobę. Jednak można powiedzieć, że każdy rocznik był specyficzny: jeden wymagał bardziej aktywnego podejścia, inny natomiast był np. bardziej wesoły. Nawet grupy były specyficzne. Cieszyłam się, kiedy wieczorne zajęcia miałam z wesołymi grupami i osobami o zniewalającym uśmiechu. To dodawało mi sił na pozostałe godziny zajęć. Każdy był na swój sposób indywidualnością. Każdy w sobie coś miał, coś, co czasami nawet irytowało. Nie ma wśród studentów osoby, którą wyróżniałabym szczególnie spośród innych na przestrzeni tych lat (zwłaszcza myślę o negatywnych wyróżnieniach). Wszyscy byli tak samo kochani, tak samo fajni i tak samo lubiani. Czasami też byli dokuczliwi, ale nikt nie jest idealny.
n Czy mogłaby Pani wskazać największy sukces Instytutu?
E.M.: Według mnie jest to fakt, że Instytut w ogóle istnieje. To, że zmienia programy i dopasowuje je do aktualnych standardów. To, że był i jest tworzony przez grupę zapaleńców, ludzi, którzy
dążą do jego rozwoju, do kolejnej rocznicy jego istnienia i nie dopuszczają do jego zamknięcia – a w historii Instytutu były sytuacje, kiedy chciano nam go odebrać. To bardzo dużo i uważam, że to jest jego największy sukces: pomimo wzlotów i upadków Instytut kontynuuje działanie mojego ukochanego profesora Felicjana Piątkowskiego – twórcy Instytutu Poligrafii oraz profesora Andrzeja Makowskiego (pierwszego opiekuna studiów wieczorowych), dla którego problemy Instytutu do dnia dzisiejszego są bardzo ważne. To właśnie od tych Profesorów nauczyłam się, jak postępować w sytuacjach, w których „... Czas – dla wiecznych zmagań dobra ze złem, jest kanwą i historycznym tłem...” , jak żyć w zgodzie z innymi i własnym sumieniem.
Należy podkreślić fakt, że praca zapoczątkowana przez prof. Felicjana Piątkowskiego i określana w historii Instytutu jako „kamień milowy”, dzięki ogromnemu zaangażowaniu wszystkich osób pracujących oraz współpracujących aktywnie z Instytutem została podjęta. Kamień udźwignięto i wyciosano z niego obelisk. Praca była bardzo ciężka, głaz trudno poddawał się obróbce, ale wiele lat wspólnej pracy nad nadaniem mu odpowiedniego kształtu doprowadziło do kolejnego – 45. jubileuszu utworzenia Instytutu Poligrafii. Wysiłek wielu lat pracy wszystkich obecnych oraz Tych, których między nami już nie ma, ale zawsze będą w naszych sercach i pamięci, nie poszedł na marne, a efekty jej można w każdej chwili ocenić.
Należy tylko dbać o utrzymanie tempa we wszystkich realizowanych przez Instytut przedsięwzięciach: dydaktycznych, naukowych, badawczych, modernizacyjnych oraz dalszej współpracy z niezawodnym środowiskiem poligraficznym, dla którego kształcone są kolejne roczniki studentów.
n Jak wiemy, w historii Instytutu było wiele momentów chwały i splendoru, ale były też momenty trudne. Jak Pani sobie z nimi radziła będąc przez wiele lat dyrektorem placówki?
E.M.: Pod moim adresem oczywiście padało wiele krytycznych uwag. Do dnia dzisiejszego za priorytet uważam konieczność obrony swoich poglądów i przekonań. Nie wolno gubić tradycji, nie wolno zapomnieć o honorze i nie wolno dać się ponieść pokusom. Przeszłam przez bardzo długi okres różnorodnych przemian. Niektórzy ludzie często zmieniają swoje poglądy i niekiedy warto to przemilczeć. Czasami jednak denerwują mnie pewne rzeczy i mogę powiedzieć śmiało, na czym mi zależy. Ze względów formalnych, ludzkich wolę nie dopuszczać do ostatecznych form rozwiązywania konfliktów. Czasami więcej można zdziałać uśmiechem niż pójściem na wojnę. Należy być uśmiechniętym, ale stanowczym. Czasem polemika wydaje się bezcelowa, ale o jednej rzeczy nie wolno zapomnieć. Nie wolno zapomnieć o tym, że coś się budowało, do czegoś się dochodziło i że pewne wartości są priorytetowe. Głównie o tym powinno się pamiętać i zwracać na to uwagę, nie zaś na to, że coś jest na topie i o tym się mówi, bo wtedy można zgubić sens i cel swojego życia. Trzeba wiedzieć, czego się chce i dążyć do realizacji podjętych założeń.
Przebrnęłam w życiu naprawdę wiele i muszę przyznać, że to, co robiłam i robię, dawało i daje mi niesamowitą satysfakcję, a myślę, że to jest w życiu najistotniejsze.
n Czy jest coś, czego nie udało się Pani zrealizować w trakcie pracy w Instytucie?
E.M.: Moim marzeniem było stworzenie kawiarenki na dachu z przodu budynku. To byłoby ukwiecenie całego wejścia.
n W którym dokładnie miejscu miałaby ona być?
E.M.: Przy wejściu do Instytutu. Marzyłam o położeniu mrozoodpornej terakoty i wystawianiu stolików na lato, tak żeby można było się tam zrelaksować. Niestety tego nie zrealizowałam. Zaczęły pękać ściany i było to coś znacznie poważniejszego niż propozycja kawiarenki na lato. Trzeba było walczyć o budynek.
n Jakiej przyszłości życzyłaby Pani Instytutowi? Jak Pani widzi jego przyszłość?
E.M.: Dla Instytutu, jak zawsze najlepszej. Życzyłabym mu kolejnych, wspaniałych jubileuszy. Tego, żeby był Instytutem, a nie Zakładem. Żeby uzyskał samodzielność finansową, ponieważ przy
prawidłowym funkcjonowaniu każdej jednostki jest to bardzo ważne. Oby istniał dalej, oby był Instytutem, a nawet Wydziałem. Dwa lata, przez które byliśmy wydziałem, to było coś wspaniałego. Obserwując rozwój kadry, doktoraty i habilitacje mam nadzieję, że wrócimy do tradycji Instytutu. Bądźmy dobrej myśli – ja jestem.
n Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiał Karol Suski